Fascynuje mnie walka z putinowską propagandą. Ale czy chciałabym wrócić do małej, czysto białoruskiej stacji na królową pszczół? Chyba nie - mówi Agnieszka Romaszewska-Guzy, dziennikarka telewizyjna i prasowa, w latach 2007–2024 dyrektorka Biełsatu.

Z Agnieszką Romaszewską-Guzy rozmawiają Marek Mikołajczyk i Michał Potocki
Czym się pani teraz zajmuje?

Zbieraniem swojego życia do kupy. Przygotowuję też videobloga. Ma już nazwę: „Badanie rzeczywistości”. Zastanawiam się też, jak ratować Biełsat finansowo, czy i gdzie można pozyskać pieniądze, jakie jeszcze są możliwości. A także przygotowaniem świąt.

O czym będzie ten blog?

Na rynku jest deficyt opowiadania o faktach. Widzę to na przykładzie Biełsatu. Czytam dane dotyczące jego budżetu i widzę, że normalny człowiek, który nie ma do czynienia z telewizją, nic z tego nie rozumie. Raz słyszy, że pieniądze są, drugi raz, że ich nie ma. Każdy mówi co innego. Pierwszy odcinek zamierzam poświęcić temu, jak wygląda sprawa Biełsatu. Dalej chciałabym się zajmować głównie relacjami Polska–Wschód, polityką ostatnich 30 lat.

Czyli zmienia pani krąg odbiorców. Biełsat był kierowany do zagranicy, a blog będzie dla Polaków.

Nigdy nie udawałam Białorusinki, więc tutaj nic się nie zmieniło. Moim dziennikarzom starałam się przekazać, że mamy się trzymać rzeczywistości, dla kogo byśmy nie nadawali. Często jest tak, że jeden polityk mówi, iż stół jest czarny, a drugi, że biały – możemy to wszystko zacytować, ale ostatecznie widz nie będzie wiedział, że ten stół nie jest nawet pomalowany. Niestety w tej chwili dziennikarstwo często skupia się na tym, co powiedzieli różni aktorzy życia publicznego. Co gorsza, kontrowersje dotyczą też faktów, a nie tylko ocen.

Press Club Belarus publikuje rankingi białoruskich mediów pod względem standardów dziennikarskich. Biełsat wypadał w nich słabo, wręcz na poziomie rosyjskiego Sputnika Biełaruś. Najczęstszym zarzutem było właśnie mieszanie faktów i ocen.

W swoim czasie bardzo się przejmowałam tym, że te rankingi zaszkodzą finansowaniu Biełsatu. Sprawdzałam więc, jak są tworzone. Ich metodologia była wadliwa. Można ją zastosować do mediów drukowanych, ale niekoniecznie do elektronicznych. Regularnie dostawaliśmy np. zero punktów za niepodawanie źródeł informacji. Jeżeli mówiliśmy, że np. Pawieł Siewiaryniec (lider białoruskiej chadecji – red.) został wypuszczony z aresztu, to nie zaznaczaliśmy, że powiedziała nam to jego żona. Poza tym źródeł informacji agencyjnych nie podaje się w krótkich materiałach telewizyjnych, chyba że są ekskluzywne. Moim zdaniem ten ranking był wobec nas nieuczciwy. Mieszanie informacji i komentarzy? W walce z autorytarnym reżimem, w której ma się do czynienia ze światem oczywistych ocen, często czarno-białym, trudno to do końca oddzielić. Z białoruskimi mediami niezależnymi jest taki problem, że rywalizują o tych samych donatorów. Byliśmy obiektem zazdrości, że mamy tyle pieniędzy. Z Press Clubem konkurowaliśmy o projekt z Thomson Reuters. Myślę, że poważnie nam zaszkodzili tymi rankingami.

Wspomniała pani o budżecie Biełsatu. Uporządkujmy tę kwestię.

Zeszłoroczny wynosił niespełna 74 mln zł.

Padała kwota 90 mln zł.

Bzdura. Do budżetu Biełsatu dopisano wsparcie produkcji show „Hołos krajiny”, ukraińskiego odpowiednika „The Voice of Poland”. Po wybuchu wojny TVP w osobie prezesa Mateusza Matyszkowicza obiecała Ukraińcom pomoc w sfinansowaniu dwóch edycji programu. Był jednak problem, gdzie to przypisać. Za produkcję odpowiadała chyba TVP Rozrywka, ale przeprowadzono to przez nasz budżet. Pomyślałam nawet: dobrze, że będziemy to pokazywać, bo może to pomóc pozyskać dla Biełsatu widza ukraińskiego w Polsce. W tych 90 mln zł mieścił się koszt wynajęcia multipleksu na cyfrowe nadawanie naziemne. TVP wynajmuje multipleksy dla nadawania iluś kanałów, a następnie koszty dzieli się pomiędzy nie. Jak dodamy część Biełsatu, i do tego „Hołos krajiny”, to wychodzi 90 mln zł. Realnie dysponowaliśmy 73 mln zł z kawałkiem.

To dużo?

Wystarczająco, pod warunkiem że nie było planów rozwojowych. Ja miałam pomysł, by rozwinąć gałąź ukraińską, choć niekoniecznie po ukraińsku. Uważałam, że na tamtym rynku nie mamy czego szukać.

Ukraiński rynek telewizyjny jest zjedzony przez miejscowe stacje.

Całkowicie. Do wojny one się tam dusiły. W Ukrainie wciąż jest mnóstwo osób rosyjskojęzycznych, przyzwyczajonych do – mówiąc medialnym żargonem – spożywania kontentu po rosyjsku, a tamtejsze media przeszły na ukraiński. Pomyślałam więc, że albo dostaną nasze treści po rosyjsku – zwłaszcza jeśli zwrócimy więcej uwagi na sprawy ukraińskie – albo wrócą do telewizji rosyjskiej. Może nie dotrzemy do wszystkich takich odbiorców, ale na spory odsetek możemy liczyć.

Pytaliśmy Ministerstwo Spraw Zagranicznych, jak z ich strony wygląda finansowanie Biełsatu. Wskazali, że w latach 2022 i 2023 było to 63 mln zł (resztę dokładała TVP). Na ten rok chcieliście 75 mln. Nie rozumieli, z czego ten wzrost miał wynikać.

Mieliśmy nadzieję na rozwój „Wot tak”, czyli programów rosyjskojęzycznych. One są teraz w fazie wzrostu, a to jak z jazdą na rowerze – nie można stanąć, bo człowiek się przewróci. W poprzednich latach udało się uzyskiwać pieniądze na rozwój z różnych źródeł. Zasadniczo MSZ było zdania, że może finansować działanie kanału, ale nie emisję, a matka telewizja najchętniej nie dałaby nic. W TVP często pojawiała się opinia, że Biełsat powinen być w całości finansowany przez MSZ. Ostatecznie prezes Matyszkowicz uległ i w 2023 r. udało się uzyskać od TVP dodatkowe 11 mln zł. Miałam informacje, że MSZ znów może zaoferować tylko 63 mln zł, trzeci rok z rzędu. Jednocześnie nie było wiadomo, czy w nowym roku będzie rekompensata dla mediów publicznych, bo w międzyczasie zmienił się rząd. Błagałam wtedy MSZ, by pieniędzy na Biełsat było więcej i by były konkretnie zaznaczone w ustawie budżetowej: „taka a taka suma na Biełsat”, jak to często robiono wcześniej. Prosiłam o to m.in. ówczesnego wiceministra Pawła Jabłońskiego, który – co tu ukrywać – sprawę zlekceważył, uważając zapewne, że dla MSZ najfajniej jest mieć ogólny worek pieniędzy na media, które będzie można przydzielać według woli resortu. Rzutem na taśmę wynegocjowałam z prezesem Matyszkowiczem wpisanie do budżetu TVP po stronie „przychody z MSZ” 75 mln zł niezbędnych na rozwój. Uznał, że lepiej ocalić realnie funkcjonujący Biełsat, niż inwestować w TVP World, która nie wiadomo, czy przetrwa. Czy on potem załatwił potwierdzenie tych założeń wewnątrz MSZ? Tego nie wiem.

I MSZ twierdzi, że nie rozumie tych 75 mln zł.

Była to poniekąd realizacja pomysłu, że to MSZ ma w całości finansować Biełsat. Powstał on za czasów Jacka Kurskiego – telewizja nie bardzo chciała dawać pieniądze. Ekipa Kurskiego nas nie lubiła. W pewnym momencie, na przełomie lat 2020 i 2021, byliśmy na granicy przeżycia.

Mimo że to był sam środek białoruskiej rewolucji?

Były kontrole, chciano nam zabrać studio i newsroom, które teraz Biełsat ostatecznie straci. Doszliśmy do wniosku, że w takiej sytuacji trzeba się zgodzić na przeniesienie całości finansowania do MSZ. Wtedy z resortem można było się dogadać, miałam sygnał od premiera Mateusza Morawieckiego, że on to akceptuje. I rzeczywiście, w 2022 r. poszła z MSZ duża dotacja, w 2023 r. trochę mniejsza, ale w drodze wyjątku TVP coś dodała. Uznaliśmy, że w 2024 r. całość znów powinno sfinansować MSZ. W ustawie budżetowej zapisanych jest 209 mln zł na nadawanie zagraniczne. Ale to MSZ decyduje, jak je podzielić w wyniku negocjacji z TVP.

Co poza Biełsatem wchodzi w skład tej kwoty?

TV Polonia, TVP Wilno i wątły TVP World, którego zasięgi były dotąd dość iluzoryczne. Plus radio. Przy czym Polonia dostawała ze trzy razy za dużo. To staroświecki projekt z czasów analogowych, z trudem dostosowujący się do nowych wyzwań. Sprawę Polonii załatwiłby duży portal multimedialny, który łączyłby Polaków ze świata. Mogłaby go prowadzić TVP. Tak czy inaczej wydawało mi się, że w tych 209 mln zł spokojnie się zmieści 75 mln dla Biełsatu. Jeżeli istnieje jakaś duża polska instytucja medialna nadająca na zagranicę i realizująca ważną politycznie misję, to jest nią właśnie Biełsat.

MSZ argumentuje, że sami jesteście sobie winni, bo nie udało się wyodrębnić prawnie Biełsatu. A to ułatwiłoby pozyskiwanie zewnętrznego finansowania.

Tak, był taki zamiar, bo Biełsat różni się od reszty TVP jak słowik od gołębia. Wydaliśmy ponad 1 mln zł na prace studyjne, konsultacje prawne i finansowe. Problem polegał na tym, jak stworzyć model, który nie spowodowałby natychmiastowej upadłości niezależnej spółki, która przecież nie byłaby – przynajmniej na razie – dochodowa i musiałaby opierać się na dotacjach. Gdyby doszło np. do opóźnień w ich wypłacie, bez silnego ramienia telewizji Biełsat musiałby zostać postawiony w stan upadłości. Gdybyśmy mieli fundusz bazowy o wartości co najmniej rocznego budżetu, który by stanowił poduszkę bezpieczeństwa, może byśmy się na coś takiego zdecydowali. Inaczej co roku mogłyby pojawić się kłopoty z wypłacaniem pensji. W efekcie zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.

Cięcie budżetu wróży kłopoty dla pracowników. Utrata pracy przez Białorusina mającego zgodę na pobyt czasowy w Polsce oznacza problemy z legalizacją. Taki człowiek ma 30 dni na znalezienie nowego zatrudnienia, inaczej grozi mu powrót na Białoruś.

Owszem, a jest jeszcze jeden problem. Do załatwienia zezwolenia na pobyt potrzebne jest oświadczenie o powierzeniu pracy cudzoziemcowi, które składa się w wojewódzkim urzędzie pracy. Oświadczenie składa szef jednostki, czyli prezes, zwykle przez pełnomocnika. Tyle że do takiego dokumentu trzeba dołączyć wyciąg z Krajowego Rejestru Sądowego, a na razie wciąż jest tam wpisany Mateusz Matyszkowicz, który prezesem już przecież nie jest. Na szczęście ktoś w Biełsacie ma jeszcze stare upoważnienia. Pytanie, co będzie, jak stracą ważność.

Rozmawiała pani o tej sprawie z ministrem Radosławem Sikorskim?

Pisałam do niego dwukrotnie, ale rozmowy nie było. Znam go osobiście, mówiło się nawet, że to on mnie przywrócił na stanowisko, gdy w 2009 r. odwołał mnie prezes Piotr Farfał. Dzwonił do mnie wtedy Rafał Grupiński (wówczas minister w kancelarii premiera Donalda Tuska – red.), pytając, czy przyjmę ofertę powrotu, ale mówiło się, że załatwił to Radosław Sikorski przez Romana Giertycha. Czy to prawda, nie wiem. Natomiast dobrze by było, gdyby po 17 latach kierowania dużą instytucją medialną, która kosztowała podatników spore pieniądze i która ma poważne zadania, ktoś decyzyjny jednak ze mną porozmawiał. Gdybyśmy ustalili, że budżet trzeba zmniejszyć, ale uda się go uratować na poziomie 68 czy 65 mln, to prawdopodobnie bym na to przystała. Dawałam nawet do zrozumienia, że zgodzę się odejść. Nie po to pracowałam 17 lat, żeby to wszystko rozpieprzyć. No, ale nikt ani w MSZ, ani w TVP nie chciał ze mną rozmawiać.

Porozmawiajmy o okolicznościach zwolnienia. Doszło do niego w połowie marca. Jaki powód ma pani wpisany w dyscyplinarce?

Miałam rzekomo zamiar ujawniania poufnych danych, w tym osobowych.

Najpierw była propozycja odejścia za porozumieniem stron, pod warunkiem że powstrzyma się pani od komentarzy. Biorąc pod uwagę pani aktywność w serwisach społecznościowych, to zaporowy warunek.

Tak, przy czym proponowali naprawdę dobre warunki. Ja odmawiałam, oni nie rozumieli, o co mi chodzi, więc krok po kroku podwyższali stawkę. Aż w końcu złoty spadochron miał być wart 14 pensji. Tyle że zobaczyłam w dokumencie warunek, iż przez trzy lata nie będę się wypowiadać o Biełsacie ani TVP. Zaznaczyłam, że się na to nie zgadzam, a prawnik po skontaktowaniu się z mocodawcą powiedział, że zapis musi zostać, ewentualnie mogą skrócić ten okres do roku. A ponieważ i na to się nie zgodziłam, sięgnęli do drugiej teczki, w której było zwykłe wypowiedzenie.

A potem dyscyplinarka.

Miałam się zgłosić na rozliczenie sprzętu. Zadzwonił do mnie mec. Dominik Wojtasik, który mi wręczał wypowiedzenie. Powiedział, że są gotowi do spisania protokołu odbioru pomieszczenia, czyli mojego biura. Powiedziałam, że chciałabym zabrać swoje rzeczy, a nie mam już przepustki. Wyszedł po mnie dyrektor biura bezpieczeństwa TVP z drugim, wielkim gościem. Okazało się, że chcą obejrzeć wszystko, co będę pakować. Jeszcze ta szuflada, jeszcze tamta. W pewnym momencie wskazali na leżący na stole pendrive. Były w nim moje e-maile z 17 lat pracy, skopiowane na wypadek, gdyby zablokowano mi pocztę. Prawnik wyciągnął wtedy drugi papier, mówiąc, że likwidator zdecydował, iż w związku ze skopiowaniem danych otrzymam zwolnienie dyscyplinarne.

Ale miała pani prawo do skopiowania tych e-maili? Chciała je pani zabrać ze sobą?

Oczywiście, że nie. To była forma backupu danych na wypadek zablokowania poczty. Zresztą sprawa zaraz będzie w sądzie, nie chciałabym nic więcej o tym mówić.

Poszła pani do sądu, zgodnie z zapowiedziami?

Tak, odwołam się od zwolnienia dyscyplinarnego.

Kto z białoruskiej opozycji miał negocjować z polskimi władzami zwolnienie pani z Biełsatu? Mówiła pani o tym Swabodzie, białoruskiej sekcji Radia Wolna Europa.

Słyszałam, że Franak Wiaczorka (główny doradca Swiatłany Cichanouskiej – red.), ale nie wiem tego na pewno.

Z jakiego powodu?

Myślę, że z braku wyjścia. Sądzę, że uznał, iż kto płaci, ten zamawia muzykę.

Wśród Białorusinów od dawna można się było zetknąć z opiniami, że na czele Biełsatu powinien stać Białorusin.

I ten argument został moim zdaniem wykorzystany w brzydki sposób. Obiektywnie trudno jest mnie zastąpić w Biełsacie. Ja tę firmę założyłam i prowadziłam przez prawie 18 lat. Zastąpienie mnie innym Polakiem z wyjaśnieniem, że on się będzie na tym lepiej znał, byłoby trudne. Natomiast zastąpienie mnie Białorusinem wygląda zręczniej.

Niektórzy przez tak długie zarządzanie stacją mówią, że traktowała pani Biełsat jako swój folwark.

A co to znaczy folwark? Pracownicy usługiwali mi? Na folwarku podwładni pracowali dla pana. Patrząc na ostateczny efekt, to w przypadku Biełsatu nie jest jasne, kto dla kogo pracował.

Rotacja menedżerska jest zdrowa w każdej organizacji.

Być może, ale Jerzy Giedroyć prowadził „Kulturę” dosyć długo i nikt nie mówi, że mu nie wyszło. Szef Swabody Alaksandr Łukaszuk kieruje nią 24 lata.

Też właśnie odszedł.

I tak był dłużej niż ja, a przecież on Swabody nie zakładał.

Biełsatem z kolei kieruje teraz pani wieloletni zastępca Alaksiej Dzikawicki. Jak pani to ocenia?

Pewno lepiej, że robi to on niż ktoś inny. Myślę, że usiłuje ratować, co się da, ale obawiam się, że bez poważnych decyzji merytorycznych w MSZ i TVP nie uda się wiele zrobić. Poszukiwania mojego następcy były szeroko zakrojone. Słuszałam o iluś osobach, którym proponowano to stanowisko.

Dzikawicki nie był pierwszym wyborem?

Chyba nie był na pierwszej liście kandydatów. Były tam nawet nazwiska ludzi, którzy nie znają za dobrze polskiego. Głównym kadrowym był ponoć Paweł Wroński (wieloletni dziennikarz „Gazety Wyborczej”, dziś rzecznik polskiej dyplomacji – red.). To też średnio wygląda, żeby człowiek z MSZ zajmował się obsadą stanowisk w telewizji publicznej.

To on negocjował z Wiaczorką?

Nie wiem, nie byłam przy tym. W każdym razie kandydatów było kilku, ale nikt się nie godził. Ostatecznie znaleziono kogoś z wewnątrz. I teraz Biełsatowi grozi reorganizacja, którą nazywam „syndromem autobusu linii 156”. Jeśli władze miasta uznają, że autobus się nie opłaca, bo jeździ nim mało pasażerów, to miasto rozrzedza kursy, żeby było taniej. W efekcie linia jest niewygodna i wybierana jeszcze rzadziej. Na koniec się ją likwiduje. Jeżeli jakiemuś przedsięwzięciu drastycznie obetnie się fundusze, od pewnego poziomu oszczędności ono zacznie się sypać w środku. Spada jakość pracy, potem ratingi. Wtedy można powiedzieć, że wciąż wydaje się na nie za dużo. Przy czym ja uważam, że najbardziej szkodliwą rzeczą, o której się mało mówi, jest pomysł oddzielenia rosyjskiej części Biełsatu od białoruskiej i wsadzenie jej do TVP World. To będzie katastrofa dla tej stacji, skrajny idiotyzm.

Dlaczego?

Jeżeli Polska chce nadawać po angielsku i ma na to pieniądze, niech to robi. Ale w obecnych warunkach szczególnie potrzebna jest platforma będąca odpowiedzią na zmasowaną i zatrutą rosyjską propagandę. Jeżeli chce się rozwijać rosyjskojęzyczny przekaz, to na początek on znakomicie mieści się w ramach białoruskojęzycznej stacji. Potem można by stworzyć odrębny kanał. Jeżeli rosyjskojęzyczną wstawkę wsadzi się w program anglojęzyczny, nikt nie będzie tego oglądał. Deutsche Welle nadawało kiedyś na zmianę po niemiecku i angielsku, ale wiele lat temu z tego zrezygnowało. Ich prezes opowiadał mi, że to się kompletnie nie opłacało. A jeśli włożysz rosyjski program w białoruskojęzyczną stację, nie zrobi to na widzach wrażenia, ludzie są przyzwyczajeni do rosyjskiego. Bardzo patriotyczna część opozycji mówiła oczywiście, że to straszny skandal, ale choćby ich serca były całe biało-czerwono-białe, to nie zmienią tego, że na razie 90 proc. Białorusinów mówi po rosyjsku. Jestem za tym, by mówili po białorusku, i dlatego Biełsat był robiony głównie po białorusku. Dopóki będzie on przyczepiony do dużej boi pod nazwą „nadawanie na Wschód”, to w obecnych warunkach politycznych nie utonie. Jeśli zostanie odłączony, pójdzie na dno, bo na Białorusi sytuacja jest w tej chwili dramatyczna. Platforma multimedialna nadająca na Wschód, która przeciwstawia się propagandzie „russkiego miru” i szerzy wolności informacji, to oryginalne przedsięwzięcie, nie ma podobnych w Europie. Stany Zjednoczone mają Nastojaszczeje Wriemia, czyli kanał po rosyjsku powiązany z Radiem Wolna Europa, Deutsche Welle ma część po rosyjsku, ale to coś trochę innego. Po ubiegłotygodniowym zamachu pod Moskwą rosyjskojęzyczny program Biełsatu „Wot tak” tylko na YouTubie miał 1,2 mln wyświetleń, a do tego są jeszcze sieci społecznościowe, smart TV, satelita.

Przypomina się tweet Pawła Prusa z Instytutu Zamenhofa, który napisał, że Biełsat jest skrajnie anachroniczny, bo przegapił rozwój serwisów społecznościowych. Duża część ludzi wyobraża sobie, że Biełsat to dalej telewizja satelitarna, a przecież gdyby jutro wyłączyć nadawanie satelitarne, nikt by tego nie zauważył.

Mnie to trochę śmieszy, bo to od wielu lat tak nie wygląda. Utrzymujemy nadawanie satelitarne – kosztowne, ale bez przesady, ok. 2 mln zł rocznie – także na wszelki wypadek. Jak zaczną blokować internet, skasują YouTube’a, zablokują Google’a, będzie to kolejny sposób dotarcia do widza. W 2020 r. były momenty, że przez blokadę internetu przechodziły tylko tekstowe informacje na Telegramie. Część naszych widzów wróciła wtedy do telewizji, bo żeby zablokować satelitę, trzeba by go zestrzelić. Choć mówi się, że Biełsat to białoruska telewizja, to on obecnie nie jest do końca ani jednym, ani drugim.

Witold Jurasz napisał w Onecie, że obcięcie finansowania Biełsatowi to efekt nacisków Ukraińców na Amerykanów, którzy z kolei mieli naciskać na Polskę. A jedną z przyczyn miałyby być z kolei pani naciski na Ukraińców, by zgodzili się na spotkanie Cichanouskiej z Wołodymyrem Zełenskim, na co oni – jak wiemy – nie chcą się zgodzić.

Kompletna fantazja.

Teoretycznie jej potwierdzeniem może być fakt, że pieniądze na białoruskojęzyczne programy straciło też Radio Wnet, przez co musiało je zlikwidować.

Doceniam uznanie dla moich wpływów, ale żadnego spotkania nie organizowałam. Owszem, mówiłam, że dobrze by było, gdyby takie spotkanie się odbyło. I co z tego? Założenie, że Amerykanie są na posyłki dla Ukraińców, żeby załatwiać ich – umówmy się – dość drobne sprawy z Polakami, wydaje mi się absurdalne. Poza tym na następne dwa lata budżetowe Biełsat akurat utrzymał amerykańskie wsparcie.

Nie było sygnału, że Amerykanie chcą to wsparcie wycofać?

Odwrotnie, myślę, że raczej byli zaniepokojeni tym, że Polacy coś zwijają, a oni wspierają i białoruską część, i rosyjską. Myśmy dużo wysiłku włożyli, by ich przekonać, że Biełsat to coś nadzwyczajnego, coś innego niż Swaboda, kojarzona wprost z „wrogim USA”. Koncepcja, że dając pieniądze na programy Biełsatu, naciskali na Polaków, żeby oni swoje zabrali, nie trzyma się kupy.

Wirtualne Media pisały, że w zeszłym roku dostała pani 100 tys. zł nagrody. To prawda?

Prawda jest taka, że dostałam nagrodę jubileuszową w wysokości trzech pensji. Zarabiałam 22 tys. zł, więc wyszło 66 tys. Do tego od Matyszkowicza dostałam na koniec roku, o ile pamiętam, 16 tys. I tak im wyszło prawie 100 tys. Nie wspomnieli też o jednym elemencie: byłam bodaj najgorzej zarabiającym dyrektorem jednostki w całej Telewizji Polskiej. Sprawdziłam: w TVP Kobieta – 24,5 tys., w TVP ABC – 25 tys. itd. Co więcej, była to pierwsza tak wysoka nagroda w historii mojej pracy w TVP.

Ma pani nadzieję, że kiedyś wróci do Biełsatu?

Kiedy pracownicy mnie żegnali, wszyscy mówili, że kiedyś wrócę.

A chciałaby pani?

To zależy od sytuacji. Jestem przywiązana do tego projektu, chciałam budować tę ukraińską część. Fascynuje mnie walka z putinowską propagandą, to zmaganie Dawida z Goliatem. Ale Białorusinką nie zostanę. Sami Białorusini mówili, że może to i lepiej, bo jestem jakby na zewnątrz ich podziałów. Że wszystko mi jedno, czy to Cichanouska, czy Zianon Pazniak (stojący w opozycji do niej lider części prawicy – red.). To mi dawało duży komfort. Ale czy chciałabym tam wrócić, do małej, czysto białoruskiej stacji, na królową pszczół? Chyba nie. Choć ich sprawa jest mi bliska, ci ludzie są mi bliscy. Mój mąż zawsze się ze mnie śmiał, że mam taki matriarchalny styl zarządzania, robił mi zdjęcia, jak to pani dyrektor robi ciasto dla swoich pracowników. Mam z częścią wspołpracowników bliskie, osobiste relacje. Rzeczywiście ich lubię. Dobrze mi się z nimi pracowało. ©Ⓟ