Europa skupia się na historyjce wygłoszonej przez Donalda Trumpa, według której miał on straszyć jednego z europejskich przywódców brakiem pomocy wojskowej USA, ale kolejni politycy zza oceanu mówią mniej więcej to samo, tyle że ładniejszymi słowami.

„Stany Zjednoczone stanowczo zbyt długo zapewniały Europie bezpieczeństwo. W następstwie zimnej wojny narody europejskie dokonały głębokich i trwałych cięć w swoich budżetach obronnych. Według szacunków kontynent wydałby na obronę dodatkowe 8,6 bln dol. w ciągu 30 lat, gdyby utrzymał wydatki wojskowe na poziomie zimnej wojny. Ponieważ amerykański budżet obronny zbliża się do 1 bln dol. rocznie, powinniśmy uznawać pieniądze, których Europa nie wydała na obronność, za ukryty podatek nałożony na naród amerykański, zapewniający bezpieczeństwo Europie” –napisał 19 lutego w „Financial Times” J.D. Vance, autor głośnej „Elegii dla bidoków”, a obecnie coraz bardziej popularny republikański senator z Ohio.

Problemem jest więc nie tylko optyka prawdopodobnego przyszłego prezydenta USA, lecz także zmiana poglądów nowej fali amerykańskich polityków – także po stronie demokratów. Amerykanów coraz bardziej przekonuje teza, że rola czołowego eksportera bezpieczeństwa im się nie opłaca. Oczywiście można się z tym fundamentalnie nie zgadzać, bo Amerykanie korzystają na roli globalnego hegemona na przeróżne sposoby – to właśnie dlatego dolar jest główną walutą rezerwową, a państwa w strefie wpływów USA chętnie kupują od nich broń i udzielają hojnych ulg podatkowych amerykańskim inwestorom, takim jak Intel. Za wszystkie te preferencje Europa również mogłaby wystawić Stanom Zjednoczonym rachunek. Nie mówiąc już o finansowych i politycznych kosztach bezsensownej wojny w Iraku. Tyle że zanim negatywne konsekwencje odpuszczenia Starego Kontynentu dotarłyby do wyborców zza oceanu, przez osamotnioną Europę mogłoby się przetoczyć mnóstwo dramatycznych zdarzeń. Gdy większość Brytyjczyków zorientowała się, że zwolennicy brexitu mijali się z prawdą, było już dawno po negocjacjach rozwodowych z UE. Dobrze jest mieć rację, ale jeszcze lepiej być gotowym na najgorszy scenariusz.

Miks wspólnego unijnego długu oraz zwiększonych dochodów z nowych podatków granicznych byłby o wiele sensowniejszym źródłem finansowania zbrojeń niż ograniczenie puli na świadczenia socjalne

Unia Europejska intensywnie myśli więc o zwiększeniu swoich możliwości obronnych. Zmiana jest widoczna gołym okiem, chociaż z perspektywy krajów naszego regionu postępuje zdecydowanie zbyt wolno. Ubiegająca się o kolejny wybór na szefową KE Ursula von der Leyen zapowiedziała, że kwestie bezpieczeństwa zewnętrznego będą jednym z filarów jej polityki – obok przeciwdziałania skutkom kryzysu migracyjnego oraz przywrócenia Europie konkurencyjności ekonomicznej. Już na pierwszy rzut oka brakuje tutaj przynajmniej kilku wiodących ostatnimi czasy tematów. To efekt m.in. zmian zachodzących w partii von der Leyen, czyli chadeckiej CDU, której szef Friedrich Merz domaga się mniejszego przywiązania do polityki klimatycznej. „Propozycja von der Leyen na drugą kadencję: więcej siły militarnej, mniej rozmów klimatycznych” – streszcza już w nagłówku Politico.

W tym momencie musi się pojawić odwieczny problem – skąd wziąć pieniądze. Wbrew pozorom potencjalnych źródeł finansowania jest sporo, a Europa ma ogromne możliwości ich mobilizowania. Problem w tym, że każde z tych źródeł ma też swoje wady, a pojawiające się konkretne propozycje czasem wzajemnie się wykluczają. Celem zupełnie podstawowym jest zwiększenie wydatków na zbrojenia przynajmniej do poziomu rekomendowanych w NATO 2 proc. PKB. Według danych Sojuszu w 2023 r. łączne wydatki na ten cel wyniosły 2,64 proc. PKB, ale w Europie tylko 1,74 proc. To niewiele więcej niż dekadę temu – w 2014 r. było to 1,43 proc. – chociaż po drodze dwa razy doszło do agresji Rosji na Ukrainę. W wielu krajach Europy połowę lub więcej wydatków pochłania utrzymanie personelu wojskowego – mowa o Belgii, Bułgarii, Chorwacji, Grecji, Włoszech (aż 61 proc.), Portugalii i Hiszpanii. Tymczasem obecnie najbardziej palącymi sprawami są sprzęt bojowy oraz amunicja.

Najprostszym sposobem zdobycia pieniędzy w krótkim czasie byłoby zaciągnięcie długu publicznego przez poszczególne państwa członkowskie. Przetestowaliśmy to w pandemii, gdy niemal każdy kraj stworzył własną tarczę antykryzysową finansowaną długiem. Problem w tym, że poziom zadłużenia państw UE jest bardzo różny, a najwyższy właśnie tam, gdzie na obronę wydaje się najmniej – czyli głównie w czujących się bezpiecznie państwach Europy Południowej i Zachodniej, gdzie dług publiczny wyraźnie przekracza 100 proc. PKB. Europa Środkowa, Wschodnia i Północna jest zadłużona znacznie mniej – w okolicach połowy rocznego PKB – ale już wydaje na wojsko stosunkowo dużo. Zwykle ok. 2,5 proc. PKB (tak jest w Estonii, Finlandii, Rumunii czy Węgrzech), a Polska nawet 3,9 proc. Są w UE cztery państwa, których zadłużenie publiczne jest dużo niższe niż 100 proc. PKB, a wydatki na obronność wyraźnie niższe niż 2 proc. PKB – to Czechy, Dania, Niemcy i Holandia. Wszystkie są zamożne, ale same nie uniosłyby sfinansowania solidnego uzbrojenia całej UE (nawet jeśli ryzykownie założyć, że by zechciały).

W przypadku Europy Środkowej i Wschodniej pojawia się jeszcze jeden problem, czyli dosyć niski PKB. Nasz dochód na głowę wygląda już całkiem okazale, ale tylko liczony parytetem siły nabywczej (PSN), czyli po uwzględnieniu krajowych cen. Ten wskaźnik sprawdza się świetnie w kontekście standardu życia ludności, ale gdy mowa o zbrojeniach, jest już zwodniczy. Znaczną część tych nakładów trzeba będzie ponieść na rynku międzynarodowym, płacąc twardą walutą – dolarami lub euro. W kontekście wydatków zbrojeniowych istotniejszy wydaje się więc PKB liczony według kursu rynkowego, a on w niektórych krajach naszego regionu jest nawet dwukrotnie niższy niż PSN. Przykładowo w Rumunii PSN to 44 tys. dol., ale nominalnie PKB to tylko 20 tys. dol. na głowę. W Polsce to odpowiednio 46 tys. i 22 tys. dol. Z powodu swoich niskich cen te kraje byłyby świetnym miejscem do ulokowania fabryk produkujących amunicję i sprzęt (oczywiście pod względem czysto ekonomicznym), ale już niekoniecznie do zmobilizowania w tym celu kapitału finansowego.

Nad finansowaniem zbrojeń głowią się również Niemcy, które w tym roku planują po raz pierwszy od lat 90. XX w. osiągnąć poziom 2 proc. PKB wydatków na armię (według danych NATO w zeszłym roku było to 1,6 proc., ale dekadę temu ledwie 1,2 proc.). Osiągnięcie tego pułapu będzie jednak możliwe tylko dzięki funkcjonowaniu do 2027 r. specjalnego funduszu opiewającego na 100 mld euro (powstał w 2022 r.). W kolejnych latach utrzymanie takich nakładów wymagałoby stworzenia kolejnego instrumentu finansowego lub dokonania przesunięć budżetowych.

Właśnie coś takiego postulują trzej niemieccy ekonomiści, Florian Dorn, Niklas Potrafke i Marcel Schlepper w pracy „European Defence Spending in 2024 and Beyond: How to Provide Security in an Economically Challenging Environment” opublikowanej przez portal Econpol.eu. Autorzy, zupełnie jak J.D. Vance, uważają, że Europa od lat 90. konsumowała dywidendę za lata pokoju, którą przeznaczyła na wydatki socjalne. Te ostatnie stanowią największą kategorię w budżecie państw UE (według Eurostatu średnio 21 proc. PKB w 2021 r.), więc to właśnie z nich należy sfinansować zbrojenia. Jak na niemieckich ekonomistów przystało, autorzy sprzeciwiają się ich finansowaniu z długu publicznego, gdyż jest on już zbyt wysoki – siedem państw członkowskich UE (m.in. Włochy i Hiszpania) wydaje na obsługę długu publicznego więcej niż na obronność.

Wysokie wydatki socjalne są skorelowane z niskimi wydatkami na armię. „Spośród 10 państw z najwyższym udziałem wydatków socjalnych w PKB tylko dwa spełniają cel NATO 2 proc. PKB – jednym jest Grecja, a drugim Finlandia, która dopiero dołączyła” – wskazują ekonomiści.

Autorzy analizy sprzeciwiają się również podniesieniu podatków, gdyż w Europie już i tak ściąga się wysokie daniny publiczne w porównaniu z innymi państwami rozwiniętymi. Należące do NATO państwa UE notują dochody podatkowe wynoszące 38 proc. PKB, czyli więcej niż w należących do OECD państwach Azji (o 7 pkt proc.) oraz obu Ameryk (o 15 pkt. proc.). Podwyższenie podatków miałoby grozić wzrostowi gospodarczemu, który będzie kluczowy dla kolejnego wyścigu zbrojeń.

Finansowanie zbrojeń z wydatków socjalnych byłoby jednak niezwykle lekkomyślne. Mieszkańcy krajów Europy Zachodniej już teraz mają dosyć ponoszenia kosztów wojny, która toczy się tysiące kilometrów od ich miejsca zamieszkania. Włosi czy Hiszpanie nie czują się zagrożeni, a w każdym razie nie militarnie i nie przez Rosję – dlaczego więc mieliby się dać przekonać do cięć socjalnych w imię gotowości bojowej na wschodniej flance NATO? Przez Europę przetaczają się właśnie protesty niezadowolonych rolników. Realizacja pomysłu niemieckich ekonomistów skończyłaby się protestami kolejnych grup. Nic też dziwnego, że świadczenia socjalne są najwyższą kategorią wydatków sektora finansów publicznych w UE, skoro wchodzą w nie także emerytury i… świadczenia na dzieci, czyli inwestycja w przyszłe pokolenia. A poza sprzętem warto mieć zdrowy i sprawny personel wojskowy.

Ze zdecydowanie sensowniejszym pomysłem wyszła premier Estonii Kaja Kallas, która zaproponowała stworzenie unijnego funduszu na wzór pandemicznego Next Generation EU. Kallas w rozmowie z Bloombergiem zaapelowała o emisję euroobligacji o wartości 100 mld euro, które miałyby posłużyć jako impuls do odbudowy europejskiego przemysłu zbrojeniowego. Według estońskiej polityczki kwoty ściągnięte z obligacji emitowanych indywidualnie przez państwa UE byłyby zbyt małe w obliczu stojącego przed UE wyzwania.

Chociaż po podwyżkach stóp EBC Unia nie może już zaciągać długów na niemal zerowy procent, to wciąż może to robić o wiele taniej niż najbardziej zadłużone kraje Europy. Wspólny dług mógłby również pogłębić integrację UE – ten argument mógłby przekonać dążące do federalizacji państwa Europy Zachodniej.

Zgromadzone w ten sposób fundusze mogłyby zostać uzupełnione o nowe źródła dochodów własnych UE – najlepiej nowych podatków granicznych, czyli nakładanych na import. Od października ub.r. zaczęło funkcjonować cło węglowe, czyli CBAM. Do końca 2025 r. będzie trwać okres przejściowy, w którym importerzy będą jedynie raportować przywożone towary obarczone śladem węglowym, jednak od 2026 r. wpływy z CBAM do kasy UE będą sięgać ok. 17 mld euro rocznie.

Wzrost opodatkowania importu oczywiście wpłynie na ceny, ale uprawiany w ten sposób protekcjonizm powinien pobudzić produkcję unijną, a przy okazji zwiększyć dochody własne UE, z których Europa mogłaby finansować zbrojenia. Większy protekcjonizm mógłby również uspokoić niezadowolone grupy zawodowe z rolnikami na czele. Oczywiście byłby niekorzystny dla państw handlujących z UE – m.in. Ukrainy – jednak dla Kijowa z racji prowadzonej wojny można stworzyć selektywne wyłączenia. Miks wspólnego unijnego długu oraz zwiększonych dochodów własnych UE pochodzących z nowych podatków granicznych na dłuższą metę byłby o wiele sensowniejszym źródłem finansowania zbrojeń niż ograniczenie puli na świadczenia socjalne. Zbrojenie Europy musi przecież uzyskać legitymację nie tylko ze strony elit, lecz także społeczeństw. ©Ⓟ