Kiedy Republika Południowej Afryki złożyła przeciw Izraelowi skargę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości za naruszenie konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, władze w Jerozolimie uruchomiły dyplomatyczną machinę.

Chcąc zmobilizować sojuszników, nakłaniały ich do publikacji oświadczeń, w których sprzeciwiliby się temu, co Izraelczycy określili mianem „oburzających, absurdalnych i bezpodstawnych zarzutów”.

Polska nie spełniła tej prośby. Ministerstwo Spraw Zagranicznych na razie w ogóle nie planuje komentować sprawy. – Poczekamy na rezultaty działań MTS – mówi DGP zaznajomiony z tematem urzędnik resortu. Ale na zorganizowanym niedawno w MSZ zamkniętym spotkaniu poświęconym eskalacji napięć na Bliskim Wschodzie padły też bardziej dosadne komentarze. Jeden z dyplomatów przekonywał, że MTS powstał właśnie po to, by takie sprawy badać. I to sędziowie zdecydują, czy dochodzi do ludobójstwa Palestyńczyków. Mogłoby się wydawać, że danie czasu ekspertom w dziedzinie ludobójstwa na ocenę sytuacji to racjonalna reakcja na trwającą w regionie wojnę. Tyle że zamieszanie wokół skargi RPA ma wymiar polityczny.

Zachowując neutralność, Polska wyróżniła się na tle państw Zachodu. Sekretarz stanu Stanów Zjednoczonych Antony Blinken stwierdził już, że zarzuty o ludobójstwo są „bezpodstawne”. Na podobny komentarz zdecydowały się Niemcy. – Izrael bronił się po nieludzkich atakach Hamasu z 7 października – powiedział rzecznik rządu Steffen Hebestreit. Sprzeciw wobec skargi Pretorii wyraziły też Czechy i Francja. Władze Izraela mogły liczyć, że Polska pod rządami Donalda Tuska pójdzie w podobnym kierunku. Wsparcie 38-milionowego państwa Unii Europejskiej odebrałyby jako sukces. Tym bardziej że w obliczu niezwykle wysokiej liczby ofiar śmiertelnych w Strefie Gazy państwo żydowskie mierzy się dziś z największym kryzysem wizerunkowym od jego powstania w 1948 r.

Stanowiska rządu Prawa i Sprawiedliwości wobec wojny w palestyńskiej enklawie Izrael w kategoriach sukcesu nie postrzegał. Jeden z izraelskich dyplomatów przekonywał DGP, że rząd PiS nie zrobił wystarczająco dużo, by wesprzeć ich po 7 października 2023 r. Tłumaczył, że najważniejsze osoby w państwie – ówczesny premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda – milczały, a szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera „przyleciał do Izraela na kilka godzin, załatwił swoje sprawy i wyjechał” (Siewiera odwiedził Izrael w listopadzie 2023 r. w ramach wysiłków na rzecz ewakuacji Polaków ze Strefy Gazy). Publicznie wydarzenia na Bliskim Wschodzie komentował wtedy przede wszystkim minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau, wzywając do zawieszenia broni i przestrzegania prawa międzynarodowego. To także nie podobało się państwu żydowskiemu.

Izrael widział w PiS mało przyjaznego partnera. Ostatnie osiem lat stosunków trudno było zaliczyć do udanych. Napięcia wywołała Polska, decydując się na kontrowersyjną nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, z której jednak szybko się wycofała. Później doszło do sporów o nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego i uzbrojone wycieczki izraelskich uczniów nad Wisłę. Porozumienie w ich sprawie, które Polska zawarła z Izraelem wiosną 2023 r., zapowiadano jako nowe otwarcie w relacjach bilateralnych. Miało rozwiązać dwa podstawowe elementy konfliktu: kwestię bezpieczeństwa uczniów i sprawę programu edukacyjnego. Ostatecznie – mimo wysiłków władz Polski – izraelska ochrona nie straciła prawa do przyjazdów z bronią. Sukcesem negocjacyjnym rządu PiS miało być włączenie do programu wycieczek elementów związanych z polską historią i kulturą. Chodziło o wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum Polin. W izraelskich mediach szybko jednak zaczęły się pojawiać komentarze, że takie wizyty wcale nie będą obowiązkowe.

„Nowe otwarcie” przełomem więc nie było. Do Izraela mimo zapowiedzi nie wrócił polski ambasador (Marek Magierowski opuścił to stanowisko w związku ze sporem o k.p.a.). Niedługo po podpisaniu umowy w sprawie wycieczek Zbigniew Parafianowicz pisał na łamach DGP, że po serii polsko-izraelskich sporów rząd PiS uświadomił sobie, że Izrael stał się dla Warszawy po prostu jednym z państw Bliskiego Wschodu. Partnerem o wadze Jordanii czy Omanu. Nic nie wskazuje na to, by nowe władze planowały specjalny status Izraela przywrócić. Nie ma ku temu powodów.

Trudno sobie wyobrazić, by koalicja rządowa chciała się bratać z Binjaminem Netanjahu, którego popularność wśród Izraelczyków po ataku z 7 października szoruje po dnie. Coraz głośniej krytykowany jest on także na arenie międzynarodowej. Zaniepokojenie jego strategią wojenną czy sprzeciwem wobec rozwiązania dwupaństwowego artykułują nawet jego najbliżsi partnerzy, jak Amerykanie czy Francuzi. Sytuacji nie poprawia to, że „Bibi” otacza się dziś skrajnie prawicowymi koalicjantami, jak Itamar Ben-Gewir czy Becalel Smotricz. Nie są to osoby, z którymi chcieliby się fotografować członkowie polskiego rządu. Być może kwestie personalne okazałyby się drugorzędne, gdyby państwo żydowskie miało dla Polski strategiczne znaczenie, np. jako istotny partner Ukrainy. Kijów bardzo liczył na pomoc bliskowschodniej potęgi wojskowej po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Ta jednak – mimo licznych próśb – nigdy nie nadeszła. ©℗