Barcelona miała nadzieję na turystach zarabiać krocie. I trochę zarabia, ale nie na tyle, by zrekompensować mieszkańcom niedogodności.

O kłopotach Wenecji słyszeli już wszyscy. Według przewidywań „La Repubblica” w 2030 r. nie będzie tam już ani jednego prawdziwego mieszkańca. Organizacja Osservatorio civico sulla casa e la residenza podaje, że już we wrześniu tego roku turystów było więcej niż miejscowych. Podobny scenariusz coraz częściej dotyczy też najbardziej obleganych miast w innych krajach.

Hiszpania jest atrakcyjna dla turystów, bo kojarzy się, podobnie jak Włochy czy Portugalia, z długimi okresami słońca – mówi Jorge Dioni López, autor niedawno wydanej książki „El malestar de los ciudades” („Zły stan miast”, z tym, że „stan” może oznaczać też „samopoczucie”). – Turystyka nigdy nie żyje sama z siebie, zawsze pasożytuje na czymś innym. Przez turystów ceny w największych miastach idą w górę, co nie pomaga mieszkańcom. Centra zmieniają się pod turystów, gdzie są głównie hotele czy drogie restauracje z „tradycyjnym jedzeniem”, nie ma już za to sklepów czy firm z usługami dla mieszkańców.

Przykładem tych zmian jest Barcelona – jedno z najczęściej wybieranych przez europejskich urlopowiczów miast (w 2022 r. zajęła piąte miejsce w rankingu European Cities Marketing)

Spektakl pod przyjezdnych

Rozmawiam z jednym ze sprzedawców w księgarni znajdującej się na północ od Eixample, jednej z centralnych dzielnic Barcelony. To już starszy mężczyzna, bardzo elegancko ubrany. Nosi muszkę. Mówi staranną hiszpańszczyzną, bardzo powoli.

– Wiesz, kiedyś nasza księgarnia znajdowała się blisko Rambli, głównej ulicy Barcelony – zaczyna swoją opowieść, kiedy kupuję u niego książkę, której akcja rozgrywa się właśnie w tym mieście. – Tam też się urodziłem. Teraz to nie jest już moja Rambla. I cieszę się, że nie muszę tam pracować. Tutaj, dalej od centrum, mogę wreszcie mieć styczność z mieszkańcami miasta, a nie chmarami turystów.

Trudno się mu dziwić. Rambla to najpopularniejsza ulica Barcelony, na której – nawet w środku nocy – można ich spotkać całe grupy. Ulica stała się symbolem „podboju” miasta przez cudzoziemców. W przedpandemicznym roku 2019 Barcelona – która liczyła sobie wtedy ok. 1,6 mln mieszkańców – przyjęła ok. 17,4 mln turystów. Ponad 10 mln z nich stolicę Katalonii tylko odwiedzało. Na bazę wypadową wybrało inne miejscowości w regionie – co wiąże się z tym, że mniej pieniędzy zostawiają w samym mieście, ale korzystają z infrastruktury (także gastronomii, co wiąże się z większym zużyciem wody). Za kolejne lata nie ma tak dokładnych danych. Według Ratusza cały region Barcelony w roku 2022 odwiedziło blisko 11,3 mln ludzi, a dokładniej tyle było zakwaterowanych w hotelach (w 2019 r. było to ok. 12,8 mln).

Agustín Cócola Gant, geograf z Uniwersytetu w Lizbonie, zwraca uwagę, że za duży ruch niszczy miejski krajobraz. Barcelońska starówka jest świetnie skomunikowana z „resztą świata”, ale nie służy to już mieszkańcom, którzy przestali mieć interes w docieraniu na Ciutat Vella. Tworzy się ofertę wyłącznie pod turystów: od polityki miejskiej po muzea, gastronomię czy liczne wydarzenia. Na samym Starym Mieście wiele budynków wystylizowano na gotyk. Oczywiście podkreśla się atrakcje, takie jak budowle słynnego architekta Antonio Gaudiego. Ratusz nie zawsze potrafi się zdecydować: z jednej strony stawia na promocję miasta, a z drugiej, nawet przyjazny przyjezdnym nowy alkad (prezydent) Jaume Collboni zapowiada ograniczanie tego przemysłu. O tym, jak trudno odwrócić trendy, świadczy chociażby przykład Ady Colau, poprzedniczki Collboniego, która rządziła przez ostatnie osiem lat. Głośno deklarowała konieczność ograniczenia napływu turystów, ale nie dała rady. Nie wiadomo, co zrobi jej następca, jednak nie wydaje się, by podjął radykalne kroki. Bo mimo wszystko w branży pracuje 150 tys. mieszkańców. Inna sprawa, ile ma z tego społeczność.

Poza sceną

Z jednej strony masa świateł, zachwycających muzeów, okazji do zabawy, z drugiej – 19,6 proc. mieszkańców jest zagrożonych ubóstwem. W 2022 r. w całym regionie było to blisko 20 proc. Owszem, hotelarstwo czy gastronomia nastawione na turystów przynoszą miejsca pracy – są to jednak często prace wykonywane w skrajnie prekaryjnych warunkach, a wynagrodzenie jest gorsze niż w innych sektorach. Jednocześnie miasto wciąż wydaje pieniądze i na kampanie mające przyciągnąć obcokrajowców, i na infrastrukturę. 11 proc., jakie ma stanowić dochód z turystyki w budżecie, na to nie wystarcza. Na przyjezdnych korzystają głównie właściciele lokali wynajmowanych w modelu Airbnb.

„El Periódico”, powołując się na dane miejskiego wydziału zdrowia (l’Agència de Salut Pública), podaje, że zaobserwowano związek między chorobami psychicznymi a gentryfikacją dzielnic w centrum. Powód? Przede wszystkim chroniczny stres związany z nagłymi zmianami okolicy. Odnotowano nawet próby samobójcze.

– Nie powiedziałbym, że odczuwam nostalgię za starą Barceloną. Bo wiesz, nostalgia ma w sobie coś z dyktatury: próbuje wmówić ludziom, że „kiedyś było lepiej” i że czyjaś przeszłość była lepsza. A to po prostu nieprawda – mówi mi Antonio Iturbe. Jest pisarzem i krytykiem literackim, jedną z jego książek – „Bibliotekarkę z Auschwitz”, będącą wielkim hołdem złożonym czytaniu w ogóle – przetłumaczono na większość języków europejskich. Obecnie mieszka pod Barceloną, kilkadziesiąt minut pociągiem od centrum. Rozmawiamy w jednej z kawiarni w Barcelonecie – dzielnicy jego młodości, którą opuścił wiele lat temu. Czasami wraca do miasta, z powodów towarzyskich czy zawodowych. Zawsze odwiedza wtedy Barcelonetę, gdzie dalej mieszkają jego bliscy. Co czuje, kiedy tu wraca?

– Głównie melancholię. To nie jest to samo miejsce, co kiedyś. Miasto fabryk samo zamieniło się w fabrykę, teraz nastawioną na turystów. To dlatego odczuwam też smutek. To już nie jest miasto obywateli, ale miejsce spektaklu. Gromadzi ludzi, którzy odgrywają określone role, żeby zaspokoić potrzeby turystów. Nie mówię przy tym, że kiedyś było lepiej, bo nie było: było szaro, często niebezpiecznie. Teraz jest po prostu inaczej.

Iturbe napisał o Barcelonecie, dawnej dzielnicy rybackiej – obecnie paraliżowanej przez nadmierną „turystyfikację” – całą książkę „La playa infinita” („Nieskończona plaża”). To jego mniej popularna książka, przynajmniej poza granicami Hiszpanii. Opowiada o człowieku, który wraca do nadmorskiej dzielnicy po wielu latach nieobecności. Z pomocą przyjaciela z młodości – Gonzáleza (to także drugie nazwisko autora) – próbuje odkryć ją na nowo.

Gdy rozmawiamy, dołącza do nas Chema. On nadal mieszka w Barcelonecie. – Po prostu dalej musimy walczyć o swoje miasto – komentuje. – Kiedyś musieliśmy walczyć z burżuazją, teraz z turystyfikacją. Inaczej to miasto po prostu zniknie.

Filozofia turysty

Roger Jiménez Remacha to współpracownik lokalnej prasy i aktywista miejski. Spotykamy się w innej części miasta, na północ od Barcelonety, blisko dzielnicy Raval. Z podmiejskiego L’Hospitalet de Llobregat przyjechał do kawiarni Estudiantil na rowerze.

– Trzeba walczyć z turystyką masową, a nie turystami jako takimi – mówi. – Od roku 1992, czyli od igrzysk olimpijskich w Barcelonie, system turystyczny paraliżuje i gentryfikuje miasto. Zabija je spekulacja na rynku mieszkaniowym, głównie przez wykupywanie mieszkań na Airbnb. Sam jestem turystą, często podróżuję, także z rodziną, i nie chciałbym odwiedzać miejsc, które zamieniły się w park rozrywki. A to właśnie dzieje się z Barceloną, zwłaszcza z jej Starym Miastem. Nie tylko zresztą, jest na to narażony cały obszar metropolitalny, a więc też L’Hospitalet de Llobregat, gdzie mieszkam. Miasto wręcz wyrzuca swoich mieszkańców.

W takich miejscach jak Barcelona slogany o „zrównoważonej turystyce” już nie wystarczą. Ludzie już wiedzą, że mogą segregować śmieci pod recykling, może nawet zużywać mniej wody. To już jednak przestało wystarczać, bo robi to i tak mały ułamek odwiedzających miasto. Wydaje się, że potrzebna jest nie tyle zmiana indywidualnych nawyków, ile zmiana kulturowa.

Na inne podejście do turystyki zwraca uwagę jeden z bardziej interesujących współczesnych japońskich filozofów Hiroki Azuma. W swojej książce „Philosophy of the Tourist” („Filozofia turysty”) mówi o trzech postawach wobec współczesności: „mieszkańca wsi” (należącego tylko do jednej społeczności), „nomady” (który nie należy do żadnej społeczności) oraz „turysty” (który należąc do jakiejś społeczności, czasami odwiedza inne). Ostatnia definicja, zdaje się, jest innym rozumieniem turysty. Chodzi o otwarcie się na innych, próbę odwiedzenia innej wspólnoty tak, jak odwiedza się znajomych czy bliskich z innej wioski. W propozycji Azumy chodzi zresztą o zmianę myślenia nie tylko o turystyce, lecz także o wspólnocie, możliwości funkcjonowania w jednej i poznawania innych. A tego nie da się zrobić za pośrednictwem spektaklu przygotowanego przez przemysł turystyczny.

Wciąż tu jesteśmy

Barcelona to jednak też miasto mieszkańców, często buntowniczych (jak twierdził Fryderyk Engels, to właśnie ona miała być areną największej liczby powstań na świecie). Jedna z najważniejszych współczesnych katalońskich filozofek, Marina Garcés, podkreśla ten aspekt w swoim zbiorze esejów „Ciutat Princesa” („Miasto Princesa”). Jej opowieść o tym mieście to też historia społecznego zaangażowania. Zaczyna się 28 października 1996 r., w dniu wyprowadzenia okupujących kino Princesa w Barcelonie. Kończy – 1 października 2017 r., podczas protestów w trakcie referendum niepodległościowego. To historia podmiotu zbiorowego, historia buntu. I refleksja nad zaangażowaniem społecznym miasta, które ciągle – mimo turystyfikacji, nierówności i kryzysu klimatycznego – jakoś się trzyma. „To miasto dla tych, którzy nie lubią władzy” – pisze filozofka – „którzy mają poczucie wspólnego życia i wiedzą, jak się organizować politycznie bez opierania się na partyjnej polityce. To miasto, do którego lubię wracać, które mnie wiąże i które mnie zobowiązuje”.

Rozmawiam z Danielem Pardo, działaczem Assemblea de Barris pel Decreixement Turístic (Stowarzyszenie Dzielnic na rzecz Turystycznego Degrowthu). Koncepcja postwzrostu jest ostatnio popularna i na barcelońskich uniwersytetach, i w organizacjach społecznych.

– Wiemy, że nie możemy już cofnąć czasu – zaczyna Pardo. – Staramy się więc tylko zastopować to, co się już dzieje, za wszelką cenę osłabić te procesy związane z turystyfikacją. Protestujemy np. przeciw temu, że Airbnb w wielu kwestiach pozostaje poza domeną prawa. A przecież przemysł turystyczny utrzymuje się też z naszych podatków, jednocześnie niszcząc nasze miasto – dodaje. – Ważne jest właśnie to, że jest to przemysł, a nie kwestia indywidualnych decyzji. One już się nie liczą. Jeżeli gdziekolwiek można dostrzec indywidualności, to w tragediach ludzi, którzy pracują w ciężkich warunkach, jak chociażby kelnerzy czy sprzątaczki. Wiesz, to jest serio okropny przemysł, który wmawia też nam, że musimy podróżować, żeby poczuć się lepiej. To też nieprawda.

Pardo ma jednak dużo nadziei podobnej do tej, którą można przeczytać w książce Garcés. – Mieszkańcy dalej tutaj są. Spójrz chociażby na Barri Gòtic, gdzie teraz jesteśmy. Może ci się wydawać, że to miejsce kompletnie jałowe przez masowy ruch turystyczny. Nie jest to jednak prawda: życie toczy się pod spodem. Nie sądzę, by sytuacja w Barcelonie była porównywalna do tej w Wenecji – mówi. I żegna się. Ma jeszcze dużo pracy, a potem wybiera się do miejscowego centrum kultury, które świętuje akurat kolejną rocznicę działalności. ©Ⓟ

Barcelona: z jednej strony masa świateł, zachwycających muzeów, okazji do zabawy, z drugiej – 19,6 proc. mieszkańców zagrożonych ubóstwem