Samozwańczy lider globalnego Południa wykorzystuje toczącą się na Bliskim Wschodzie wojnę do rywalizacji z USA.

Delegację arabskich i muzułmańskich przywódców gościł w Pekinie szef chińskiej dyplomacji Wang Yi. Ministrowie spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej, Egiptu, Jordanii, Palestyny i Indonezji rozpoczęli podróż po światowych stolicach. Chcą przekonać liderów do swojej wersji wydarzeń w Strefie Gazy. Dążą do zawieszenia broni. To rozwiązanie, któremu sprzeciwia się większość państw Zachodu. W ramach kompromisu w połowie listopada wynegocjowano wyłącznie wprowadzenie przerw humanitarnych, czyli czterogodzinnych przerw w izraelskich ostrzałach.

Państwo Środka jest pierwszym przystankiem na dyplomatycznej trasie sojuszników Palestyny. Ruch ten postrzegany jest jako sygnał dla Stanów Zjednoczonych, które dotychczas odgrywały główną rolę w rozwiązywaniu konfliktów na Bliskim Wschodzie. Dziś monopol ten tracą. Zaangażowanie w tego typu sprawy jest także celem Pekinu. Natomiast Rijad, który przewodzi delegacji, stawia na politykę zagraniczną opartą na multilateralizmie. Choć przez lata był kluczowym partnerem USA w regionie, teraz nie chce podążać za stanowiskiem Waszyngtonu. Najlepszym tego przykładem jest wojna w Ukrainie. Saudyjczycy z jednej strony angażowali się w wysiłki dyplomatyczne, organizując ukraińskie rozmowy pokojowe. Z drugiej – doprowadzili do zmniejszenia produkcji ropy w ramach kartelu OPEC+, co uznawane było za prezent dla pogrążonej w sankcjach Rosji.

„Wybranie Chin na pierwszy przystanek międzynarodowych wysiłków mediacyjnych pokazuje wysoki stopień zaufania do ChRL i odzwierciedla wspaniałą tradycję wzajemnego zrozumienia oraz wsparcia między stronami” – pisze należący do Partii Komunistycznej dziennik „Global Times”. Wang w rozmowach z bliskowschodnimi dyplomatami podkreślał, że Chiny są „przyjacielem krajów arabskich i islamskich”. – Zawsze dbaliśmy o ich uzasadnione prawa i interesy – wskazywał.

Jak pisze „Global Times”, zdaniem Pekinu podstawową przyczyną przemocy między Palestyną a Izraelem jest to, że prawa narodu palestyńskiego do państwowości i powrotu palestyńskich uchodźców do swoich domów były przez długi czas ignorowane. Narracja ta stoi w kontrze do wersji Zachodu, który stanowczo opowiedział się po stronie Izraela. Chiny podczas spotkania wezwały do natychmiastowego zawieszenia broni w Strefie Gazy. Wyraziły też sprzeciw wobec przymusowych przesiedleń palestyńskiej ludności cywilnej. Jednocześnie podkreślając, że wszelkie ustalenia dotyczące przyszłości narodu muszą uzyskać jego zgodę. ChRL od dawna wspiera Palestyńczyków. Nie skrytykowała ataku Hamasu z 7 października, który Stany Zjednoczone i Europa określiły mianem aktu terroryzmu.

Pekin stara się zwiększyć w ten sposób swoje wpływy na Bliskim Wschodzie – regionie, w którym historycznie nie odgrywał znaczącej roli. W tym roku pomógł już jednak np. w zawarciu porozumienia, które miało zapoczątkować normalizację stosunków między Arabią Saudyjską a Iranem.

Propalestyńska reakcja Chin może być jednak efektem trwającej rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi. Ahmed Aboudouh w analizie dla think tanku Chatham House pisał: „Podejście Chin do wojny w Strefie Gazy nie jest antyizraelskie. Ma na celu powstrzymanie USA”. Jego zdaniem ChRL nie aspiruje do zastąpienia pozycji Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie. Tamtejsi przywódcy wierzą jednak, że skupienie amerykańskiej uwagi na konfliktach poza Azją Wschodnią zagwarantuje im przestrzeń do zapewnienia sobie strategicznej dominacji na Indo-Pacyfiku. „Ostatecznym celem jest osłabienie globalnej pozycji USA i wygranie wojny narracyjnej poprzez wykorzystanie współczucia dla Palestyńczyków na całym świecie” – stwierdza Aboudouh.

Chiny chcą być postrzegane jako bardziej odpowiedzialne globalne supermocarstwo. Chodzi o to, by winą za wojny i konflikty na świecie obarczać USA. To ważne, bo Pekin uważa się dziś za samozwańczego przywódcę globalnego Południa i uciskanych narodów. Status ten od dłuższego czasu wykorzystuje w kontrze do Amerykanów i Zachodu w ogóle. Pod koniec sierpnia w Johannesburgu odbył się doroczny szczyt grupy BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA), podczas którego Chińczycy promowali wizję rozszerzenia bloku o kolejne państwa. To miało sprawić, że grupa odpowiadałaby za podobną część światowego PKB co G7. Zdaniem władz ChRL wzmocniłoby to pozycję BRICS na świecie. Na razie zaakceptowano członkostwo m.in. Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Iranu czy Egiptu. Kandydatów miało być w sierpniu kilkadziesiąt.

Istnieją obawy, że – jak tłumaczył w sierpniu Hung Tran z Atlantic Council – Pekin chciałby zamienić BRICS w „kolejne centrum antyamerykańskiego aktywizmu politycznego”. Członkowie sojuszu uczestniczyli wczoraj w nadzwyczajnym zdalnym posiedzeniu poświęconym sytuacji w Strefie Gazy. Jedności brakuje jednak nawet tam, bo do zawieszenia broni – w przeciwieństwie do reszty państw – nie wezwały dotychczas Indie. Premier Narendra Modi, który przyjął promowane przez Amerykanów stanowisko, nie wziął udziału w wydarzeniu. Chiny nie mogłyby sobie na to pozwolić także dlatego, że stawiając na globalne Południe, kupują wsparcie dla swojej polityki w kluczowych kwestiach, takich jak Tajwan czy sytuacja muzułmanów w Sinciangu. ©℗