Ogromna fala migrantów próbuje dostać się do USA, pokonując bagna Darién.

Pod koniec września prezydent Kostaryki Rodrigo Chaves ogłosił w kraju stan wyjątkowy, tłumacząc, że tylko tak drastycznymi środkami rząd będzie sobie w stanie poradzić z bezprecedensową rzeszą migrantów, która sunie od południa w kierunku USA przez 160-kilometrowy przesmyk Darién. To górzysty, niemal bezludny, usłany gęstymi tropikalnymi lasami i rozległymi bagnami teren, który łączy ze sobą dwa amerykańskie kontynenty.

Jeszcze całkiem niedawno uważano, że przyroda stwarza tam dla człowieka tyle niebezpieczeństw, że forsowanie tego terenu na piechotę jest straceńczą misją. Zmieniło się to, gdy grupy przestępcze – na czele z Clan del Golfo, największym kartelem narkotykowym w Kolumbii – uznały, że Darién stwarza dla nich nowe, atrakcyjne możliwości. Wystarczyło im kilka lat, żeby z przemytu ludzi przez ten przesmyk uczynić kwitnący, lukratywny biznes angażujący lokalne społeczności na dwóch kontynentach. W efekcie całą migracyjną trasę do USA o długości aż 5 tys. km, której pokonanie dawniej oznaczało wielomiesięczną odyseję, dziś można pokonać w niewiele ponad dwa tygodnie.

Na przybyszów, którzy dotrą pod kolumbijską granicę, czekają liczni sprzedawcy, oferujący ekwipunek potrzebny do dalszej podróży: namioty, plandeki, plecaki, pontony, zapasy żywności. Ci zasobniejsi mogą wynająć przewodników, którzy pokierują ich w stronę Kostaryki przez gąszcz kolorowych oznaczeń, a nawet tragarzy. Obowiązkowa jest za to opłata za możliwość przejścia przez Darién, a jej wysokość zależy od stopnia trudności drogi. Szlaki najniebezpieczniejsze – i zarazem najtańsze – kosztują 200–300 dol. od głowy, a dobrnięcie do celu zabiera tydzień albo i dłużej. Najkrótsze trasy z przewodnikiem, za które trzeba zapłacić 1–2 tys. dol., wytrwali piechurzy pokonują nawet w dwa i pół dnia. Ilu ginie po drodze – tutaj trudno choćby o ostrożne szacunki. Od stycznia 2021 r. do kwietnia 2023 r. panamskie władze odnalazły ciała 124 migrantów, na ogół zmarłych w wyniku utonięcia, ale organizacje pomocowe nie mają wątpliwości, że to jedynie ułamek rzeczywistej liczby zgonów.

Nie tylko bardzo groźna przyroda czyha na „pielgrzymów” – muszą się oni liczyć także z ryzykiem napaści przez czatujące wzdłuż ścieżek grupy paramilitarne i bandy szmalcowników. „W lesie tropikalnym rodziny migranckie z dziećmi są szczególnie narażone na przemoc, w tym gwałty, handel ludźmi i wymuszenia” – pisze w jednym z raportów biuro UNICEF-u na Amerykę Łacińską i Karaiby. Tylko w pierwszym półroczu Lekarze bez Granic pracujący na terenie obozów w Panamie udzielili pomocy medycznej ponad 200 ofiarom przemocy seksualnej.

Władze Panamy szacują, że od początku roku przez Darién przedostało się 430 tys. osób, prawie dwa razy tyle co w całym 2022 r. Każdego dnia szmuglerzy przerzucają średnio 2,5 tys. ludzi – a to mniej więcej tyle, ile dekadę temu przechodziło tu w ciągu całego roku. UNICEF policzył też, że około jedna czwarta podróżujących to nieletni, z czego połowę stanowią dzieci poniżej piątego roku życia. W trakcie wymagającej przeprawy przez dżunglę wielu gubi rodziców, maszerując dalej pod okiem obcych lub samodzielnie. Przynajmniej kilkoro dziennie wyrusza na północ bez żadnej opieki.

Koczowiska migrantów oczekujących na miejsce w obozach tymczasowych na terenie Panamy oraz Kostaryki rozrastały się w takim tempie, że władze tych państw same przyspieszyły im tranzyt – tym samym wspierając działalność przemytników. W połowie października oba kraje uruchomiły kilkadziesiąt specjalnych autobusów, które przewożą podróżujących z punktów recepcyjnych w Panamie do miasteczka Peñas Blancas przy granicy Kostaryki z Nikaraguą. Na miejscu pasażerowie są kierowani do strzeżonego ośrodka detencyjnego, którego nie mają prawa opuścić dopóty, dopóki nie uda im się kupić biletu na autobus jadący dalej na północ – albo nie zdobędą na niego pieniędzy.

Według relacji lokalnych reporterów warunki w obozie są katastrofalne: kilkaset osób śpi na kartonach lub w rozstawionych na zewnątrz namiotach, brakuje żywności i toalet. Choć codziennie dociera tam 2–3 tys. cudzoziemców, a inne grupy rozpoczynają kolejny odcinek drogi do USA, władze obu państw mają świadomość, że to środek doraźny, który co najwyżej ulży im na krótką metę. Równie dramatyczna sytuacja humanitarna panuje w pozostałych krajach Ameryki Środkowej, a ich władze robią, co mogą, byle przepchnąć niechcianych przybyszów za kolejną granicę. Lub przynajmniej nie przeszkadzają im w podróży.

W Meksyku wzmożony ruch migracyjny spowodował nawet częściowy paraliż kolei. Miesiąc temu Ferromex, największy w kraju przewoźnik kolejowy, tymczasowo zawiesił kilkadziesiąt kursów po tym, kiedy tysiące zdesperowanych cudzoziemców, dla których zabrakło miejscówek w pociągach, zaczęły wspinać się na wagony, żeby w ten sposób kontynuować podróż. Doprowadziło to do serii wypadków, w których zginęło kilka osób.

Także Chińczycy

Nasilenie ruchu na szlaku wiodącym przez Darién przełożyło się na rekordowe statystyki odnotowane przez pograniczników w USA. Według Amerykańskiej Służby Celnej i Ochrony Granic (US Customs and Border Protection) w minionym roku fiskalnym (trwającym do końca września) funkcjonariusze zatrzymali niemal 2,4 mln nielegalnych migrantów, o 100 tys. więcej niż rok wcześniej. Choć tradycyjnie najczęściej bez dokumentów granicę przekraczają Meksykanie, to liczba takich przypadków spadła z 823 tys. do 736 tys. Wyraźnie przybywa za to Wenezuelczyków, wypychanych z ojczyzny przez pogłębiającą się zapaść gospodarczą i brutalne represje, które zafundował im autokratyczny reżim prezydenta Nicolása Maduro. Tylko w ciągu minionego roku ich liczba na południowej granicy Stanów skoczyła z 190 tys. do 335 tys.

Jak pokazują dane R4V, zrzeszenia ponad 200 organizacji pomocowych działających w Ameryce Południowej, w ostatniej dekadzie niewiele ponad 30-milionową Wenezuelę opuściło już 7,7 mln obywateli, więcej niż pogrążone w wojnach Syrię i Ukrainę. Ekwadorczycy, Haitańczycy i Kubańczycy, kolejne najliczniejsze grupy cudzoziemców na granicy amerykańsko-meksykańskiej, to także ofiary kryzysów, w które wpędzili społeczeństwa rządzący: politycznego chaosu, załamania gospodarek, plagi krwawych grup przestępczych, wszechobecnej korupcji i niedoborów.

Nowym fenomenem jest nagły skok liczby Chińczyków docierających do USA przez Darién. Do końca września służby zatrzymały ich 53 tys., głównie w rejonie kalifornijskiego San Diego, który zamieszkuje duża społeczność azjatycka. Podróż migrantów z Państwa Środka zwykle rozpoczyna się od przelotu do Quito, stolicy Ekwadoru, który nie wymaga od nich posiadania wiz.

Trasa przez Amerykę Środkową zyskała popularność wśród Chińczyków dzięki mediom społecznościowym, takim jak Douyin, na których jest pełno migawek z trekkingu przez dżunglę i filmików instruktażowych, wyjaśniających krok po kroku, jakie kupić bilety, w których hotelach nocować, gdzie znaleźć przewodników, co zapakować, a nawet jakie wręczać łapówki policjantom czy pogranicznikom w krajach znajdujących się na szlaku. Wyprawa dorobiła się już nawet chińskiej nazwy: „zouxian”, czyli chodzenie po linii.

Zdaniem ekspertów wzbierająca fala wyjazdów z Państwa Środka ma związek z dotkliwym pogorszeniem się koniunktury, załamaniem na rynku nieruchomości i szybującym bezrobociem wśród młodych. – Chiny notowały ostatnio najniższy od 30 lat wzrost gospodarczy. To uderzyło zarówno w nisko wykwalifikowanych robotników, jak i świeżo upieczonych absolwentów uniwersytetów – tłumaczył na łamach „San Diego Tribune” prof. Victor Shih, dyrektor 21st Century China Center na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. – Jednocześnie większość chińskich rodzin ma oszczędności, które umożliwiają im opłacenie przelotu do Ameryki Południowej, żeby bliscy spróbowali swojego szczęścia w podróży do USA.

Miesiące i lata

Powód, dla którego tak wiele osób z Ameryki Południowej i Karaibów decyduje się na wyprawę przez Darién z pomocą przemytników, jest podobny jak w przypadku azylantów wypływających na przepełnionych łódkach w kierunku Grecji czy Włoch: brak możliwości uzyskania wizy czy innych legalnych ścieżek migracji. To samo dotyczy zresztą migrantów z Państwa Środka: wędrówka przez Darién to dla nich jedna z niewielu opcji, odkąd na początku pandemii Meksyk bezterminowo zawiesił loty między Tijuaną a chińskimi metropoliami.

Sytuację dodatkowo skomplikowało wygaśnięcie w maju 2023 r. regulacji z czasów pandemii – Title 42 – która zezwalała służbom granicznym na szybkie wydalanie cudzoziemców przebywających na terenie USA bez zezwolenia, nie wyłączając osób zamierzających starać się o status uchodźcy. Administracja Trumpa dowodziła wówczas, że umieszczanie ich w zamkniętych ośrodkach na czas procedury azylowej lub deportacyjnej nasiliłoby rozprzestrzenianie się COVID-19. Natomiast krytycy twierdzili, że pod pretekstem ochrony zdrowia publicznego Biały Dom dał sobie wygodne narzędzie umożliwiające drastyczne – i arbitralne – ograniczenie migracji z ominięciem prawa humanitarnego.

W sumie od marca 2020 r. na podstawie Title 42 pogranicznicy usunęli z USA ponad 2,8 mln osób. W zdecydowanej większości byli to Meksykanie, ale też obywatele Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru. Wenezuelczycy, Haitańczycy, Kubańczycy czy Nikaraguańczycy, którzy od 2022 r. zaczęli masowo maszerować w kierunku Teksasu i Arizony, na ogół załapywali się na standardową procedurę azylową, pozwalającą im pozostać w USA przynajmniej do czasu decyzji sądu. Na podstawie Title 42 Meksyk zgadzał się bowiem, aby odsyłać mu tylko jego własnych obywateli oraz niektórych państw Ameryki Środkowej.

Amerykańskie władze zastąpiły przepisy z czasu pandemii patchworkiem cząstkowych rozwiązań, które miały trzymać przybyszy z dala południowej granicy USA i zachęcać do korzystania z oficjalnych kanałów podróży. W październiku 2022 r. ekipa prezydenta Bidena przekonała rząd w Mexico City, aby z powrotem przyjmował Wenezuelczyków złapanych na terenie Stanów. Równolegle udostępniono im specjalny korytarz humanitarny, podobny – choć znacznie węższy – do tego, który otworzono dla Ukraińców po wybuchu wojny. Obywatele Wenezueli dostali w jego ramach miesięczną pulę 24 tys. zezwoleń na pobyt, o które mogą ubiegać się w kraju (preferowani są wykwalifikowani pracownicy i osoby, które pragną dołączyć do rodziny). W tym roku podłączono pod tę ścieżkę Kubańczyków, Haitańczyków i Nikaraguańczyków, a limit zapraszanych gości podniesiono do 30 tys. Pula ta pokrywa jednak tylko ułamek zapotrzebowania, co dobitnie pokazują statystyki graniczne. Aplikanci muszą też mieć w USA kogoś, kto zobowiąże się wesprzeć ich finansowo po przylocie. A taki warunek faworyzuje zasobniejszych migrantów.

Na początku roku administracja udostępniła również aplikację – CBP One – która pozwala cudzoziemcom przebywającym w Meksyku złożyć dokumenty azylowe i umówić się na spotkanie z funkcjonariuszami imigracyjnymi przed wyruszeniem do Stanów. W założeniu miało to pomóc rozładować zatory na granicy i ułatwiać legalny wjazd. Jednak szybko się okazało, że używanie aplikacji przypomina loterię, a liczba dostępnych okienek (obecnie niespełna 1,5 tys. dziennie) jest niewspółmierna do zainteresowania. Konkurencja jest tak ostra, że pomimo uporczywie wyskakujących błędów terminy znikają w parę minut. W rezultacie niektórzy miesiącami koczują w Meksyku, zanim uda im się zabukować spotkanie.

Z kolei w Kolumbii, Gwatemali i Kostaryce powstały punkty migracyjne, z pomocą których zainteresowani mogą sprawdzić swoje szanse na azyl lub inną formę legalnego pobytu w Stanach Zjednoczonych. – To ważny krok, który ma odwieść ludzi od wyruszania w niebezpieczną wyprawę na granicę – zapowiadał sekretarz stanu Antony Blinken. Ale również to rozwiązanie na razie nie zdaje egzaminu, bo czas rozpatrywania wniosków o status uchodźcy waha się od kilku miesięcy do kilku lat. Osoby, którym zależy na szybkim wyjeździe, prędzej spróbują szczęścia innymi drogami.

I jeszcze mur

Mizerne efekty w uszczelnianiu granicy ściągnęły na prezydenta Bidena nie tylko rytualną litanię oskarżeń ze strony republikanów, lecz także krytykę ze strony gubernatorów i burmistrzów z Partii Demokratycznej. „Administracja federalna może – i musi – zrobić znacznie więcej, żeby rozwiązać narodowy kryzys humanitarny, który dzisiaj spoczywa na barkach władz stanowych i lokalnych” – napisał w liście otwartym do Bidena jego bliski sojusznik z czasów kampanii prezydenckiej, gubernator Illinois Jay B. Pritzker. Na liście oczekiwań umieścił m.in. usprawnienie wydawania pozwoleń na pracę, lepszą koordynację transportu z granicy i zwiększenie funduszy na schronienie i opiekę nad azylantami.

Illinois znalazło się w trudnym położeniu po tym, kiedy wiosną 2022 r. gubernator Teksasu Greg Abbott zaczął wysyłać do metropolii rządzonych przez demokratów – m.in. Chicago, Nowego Jorku i Waszyngtonu – autobusy z cudzo ziemcami, głównie Wenezuelczykami. Szybko doczekał się naśladowców – jego taktykę przejął m.in. gubernator Florydy Ron DeSantis. Polityczny spektakl, wyreżyserowany na potrzeby kampanii gubernatorskiej, dla burmistrzów stał się źródłem realnych kłopotów. Wprawdzie 45 tys. cudzoziemców, które do tej pory wyekspediował Abbott, to promil tegorocznej populacji migranckiej, ale wystarczająco dużo, żeby mocno nadwerężyć zasoby miast. Zwłaszcza że gros Wenezuelczyków – w przeciwieństwie do przybywających do USA od dekad Meksykanów czy Kubańczyków – nie ma na miejscu rodziny czy znajomych, u których mogliby się zatrzymać. Eric Adams, burmistrz Nowego Jorku, który w zeszłym roku przyjął 130 tys. nowych przybyszy (z czego 11 tys. „podrzuconych” przez gubernatora Teksasu), zaczął oferować im nawet bilety lotnicze do dowolnego kraju, uznając, że będzie to mniejszy koszt niż zapewnienie im zimą tymczasowego schronienia w mieście.

W odpowiedzi na krytykę Biały Dom tymczasowo zezwolił na pobyt 472 tys. Wenezuelczyków, którzy przybyli do kraju przed 31 lipca, żeby przyspieszyć ich wejście na rynek pracy. Na początku października zapadła też decyzja o zawieszeniu obowiązywania przepisów środowiskowych, by ułatwić konstrukcję 32-kilometrowego odcinka zapory granicznej w dolinie Rio Grande (fundusze na ten cel wyasygnowano w budżecie w 2021 r. za Trumpa). To o tyle zaskakujący krok, że Biden wielokrotnie deklarował, iż według niego mur nie działa. Chodziło więc raczej o wytrącenie argumentu republikanom. Bo na kompleksową reformę polityki migracyjnej, o której uchwalenie stale upomina się Biały Dom, w skrajnie spolaryzowanym Kongresie nie ma dziś szans. ©Ⓟ