Na Węgrzech trwa przedłużony weekend. W poniedziałek, 23 października, obchodzone będzie święto narodowe upamiętniające walczących o wolność i niepodległość w czasie powstania w 1956 r.

Przyjaciel czy oprawca?

Każda rocznica węgierskiego powstania przypomina o tym, że Węgry spłynęły krwią w czasie buntu (w języku węgierskim dosłownie „rewolucji”) przeciwko sowieckiej okupacji. Podobnie było w 1849 r., kiedy tutejszą Wiosnę Ludów, poza wojskami austriackimi i mniejszościami narodowymi zamieszkującymi Węgry, tłumiły wojska carskiej Rosji. Oba wydarzenia w konstytucji określa się tak samo: „rewolucja i walka o wolność́”. Walczący w 1956 r. odwoływali się do patriotycznych idei XIX-wiecznej Wiosny Ludów, używali nawet tego samego „godła Kossutha”. Postulaty tak w 1848, jak i 1956 r. w kilku punktach pozostawały zbieżne, m.in. w zakresie suwerenności, tworzenia rzeczywistego parlamentaryzmu czy wolnej prasy.

Co roku w październiku pojawia się pytanie o to, jak to możliwe, by państwo tak doświadczone przez Rosję utrzymywało z nią dziś tak dobre relacje. Tym razem jest nawet bardziej aktualne. 17 października w Chinach doszło bowiem do pierwszego od początku rosyjskiej agresji na Ukrainę spotkania Viktora Orbána z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. Według węgierskiego rzecznika rządu premier mówił o „pokoju, którego chcą Węgry, a który doprowadziłby do powstrzymania fali uchodźców, walk i sankcji”. Dyskutowano także o kwestiach energetycznych (dostawach gazu i ropy). Rosyjska agencja informacyjna TASS podaje nieco inną wersję. Według niej w czasie spotkania Orbán powiedział „że Węgrom nigdy nie zależało na konfrontacji z Rosją, wręcz przeciwnie, planowały rozszerzenie kontaktów”.

Kilka dni wcześniej stolicę Rosji odwiedził minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó. Była to już piąta jego wizyta od 24 lutego 2022 r. Minister, jak za każdym razem, skrytykował europejskie sankcje, którymi obłożono Rosję. Stwierdził także (znów nie po raz pierwszy), że bezpieczeństwo energetyczne Węgier może zapewnić jedynie Moskwa.

Węgierscy faszyści walczą o wolność

W sprawach bieżącej polityki Moskwa i Budapeszt są dość jednomyślne. Co innego polityka historyczna. Kiedy rozpoczynał się rok szkolny, w sieci pojawiły się zdjęcia z rosyjskiego podręcznika do historii dla klas X i XI. Jego autorem jest Władimir Miedinski, były minister kultury Federacji Rosyjskiej, ten sam, który prowadził z Ukrainą pierwsze negocjacje pokojowe w 2022 r. Dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomir Dębski w rozmowie w RMF FM określił go mianem sprawnego propagandysty, który uważa, że „silne państwo należy budować na mitach historycznych”.

Pozycja wzbudziła zainteresowanie z uwagi nie tylko na autora, lecz także na sposób prezentacji historii od roku 1945. W części dotyczącej Europy Środkowej podręcznik stwierdza wprost, że wycofanie wojsk rosyjskich z Europy Środkowej było błędem, bowiem „osłabienie sowieckiej obecności wojskowej w krajach sojuszniczych doprowadziło do wzrostu nastrojów nacjonalistycznych i antyradzieckich, co doprowadziło do zerwania tradycyjnych więzi z Europą Wschodnią”.

Istotna część podręcznika dotyczy powstania z 1956 r. „Kryzys węgierski został skatalizowany przez działania zachodnich tajnych służb i wspieranej przez nie wewnętrznej opozycji. Związek Radziecki wysłał wojska na Węgry i pomógł władzom węgierskim stłumić protest” – napisano. Dalej zaś walczących określono mianem „węgierskich faszystów”, którzy byli bezwzględnie brutalni wobec rosyjskich żołnierzy, w tym zwykłych poborowych.

Taka oficjalna narracja jest powrotem do tej sprzed upadku żelaznej kurtyny. I idzie w tym tak daleko, że powstanie w nowej książce nie nazywa się już „rewolucją”, lecz „kontrrewolucją”. Żeby sobie uświadomić, jak istotna to różnica, warto wskazać, że jednym z najważniejszych elementów budowania porozumienia pomiędzy węgierskimi komunistami a opozycją na przełomie lat 80. i 90., było uznanie, że powstanie nie było kontrrewolucją.

Jeszcze w czerwcu 1988 r. I sekretarz Węgierskiej Partii Komunistycznej Karol Grósz powiedział: „Odmawiamy rehabilitacji Nagya. Co zaś tyczy się roku 1956, to gdybyśmy uznali tamte wypadki za rewolucję, sami stalibyśmy się kontrrewolucjonistami. Nie, to w ogóle nie wchodzi w rachubę”. Zaledwie nieco ponad pół roku później (28 stycznia 1989 r.) lider reformatorskiego skrzydła partii Imre Pozsgay stwierdził w audycji radiowej, że w 1956 r. doszło do ludowego powstania (węg. népfelkelés) przeciwko oligarchicznej i poniżającej naród formie dominacji, a nie do kontrrewolucji (węg. ellenforradalom). Było to wtedy wydarzenie wręcz epokowe. Narracyjnie zatem wykonano wobec Węgier ogromny krok wstecz.

Jaka była reakcja Budapesztu? Poza oświadczeniami żadna. Do MSZ nie wezwano nawet rosyjskiego ambasadora. Péter Szijjártó stwierdził tylko, że nie ma to sensu, nie ma o czym rozmawiać, bo „wszyscy znamy historię”. W czasie ostatniego Forum Ekonomicznego w Karpaczu, występując na jednym z paneli, minister Szijjártó utyskiwał, że określanie jego kraju jako prorosyjskiego jest niesprawiedliwe, bowiem Węgry zostały przez Rosję wielokrotnie skrzywdzone. Powtórzył także, że obecne relacje opierają się na pragmatycznej współpracy.

Co ciekawe, sam Władimir Putin w czasie odbywającego się w połowie września 2023 r. Wschodniego Forum Ekonomicznego we Władywostoku stwierdził, że wprowadzenie wojsk radzieckich na Węgry w 1956 r. i do Czechosłowacji w 1968 r. można nazwać dami rządu ZSRR. To oświadczenie z węgierskiej perspektywy sprawę kończyło, jednakże uczniowie od Kaliningradu po Władywostok wciąż uczą się innej wersji historii.

Pamięć przydaje się tylko wewnątrz

Drugi raz z rzędu centralne obchody powstania nie zostały zorganizowane w Budapeszcie. Tym razem ich gospodarzem jest Veszprém, jedna z tegorocznych „europejskich stolic kultury”. To miasto, które w opinii premiera Viktora Orbána 67 lat temu doświadczyło szczególnie ciężkich walk. Opozycja uważa, że rezygnacja z obchodzenia rocznicy w stolicy jest przejawem chęci obniżenia jej rangi, i to nie po raz pierwszy. Rok temu właśnie 23 października uroczyście otwierano (w miejscowości Zalaegerszeg) muzeum ku czci kardynała Józsefa Mindszentya, w latach 1945–1974 prymasa Węgier, a jednocześnie zdecydowanego przeciwnika prowadzenia jakiegokolwiek dialogu z komunistycznymi władzami. Jak podawał sympatyzujący z opozycją dziennik „Népszava”, w uroczystości mogli wziąć udział tylko zarejestrowani uczestnicy sympatyzujący z rządem. Od pozostałych odgradzał ich wysoki, czarny płot. Uroczystość przypominała bardziej konwencję wyborczą albo wiec partyjny niż łączącą obywateli ceremonię ku czci antykomunistycznego bohatera.

Przed rokiem dziennikarze różnych redakcji byli na miejscu, ale mieli dostęp tylko do wyznaczonego sektora, tak by nie mogli przepytywać zebranych. W tym roku obchody będą mogły relacjonować tylko media publiczne, które w stu procentach powtarzają narrację władzy. Dziennikarze innych, niesympatyzujących z rządem redakcji nie zostaną wpuszczeni. Zapowiedział to na początku tego tygodnia rzecznik Viktora Orbána. Uzasadniał, że udostępnienie sygnału przez telewizję państwową zapewnia możliwość zdalnego uczestniczenia w wydarzeniu wszystkim chętnym i nie ma potrzeby wpuszczać innych dziennikarzy na miejsce. Brak różnych opcji będzie miał dwie zalety z punktu widzenia władzy: po pierwsze, nie pojawi się temat dysonansu pomiędzy pamięcią o powstaniu a relacjami z Rosją. Po drugie, Viktor Orbán znów będzie przemawiał wyłącznie do swoich zwolenników, a przy okazji po raz kolejny pokaże się jako „jedyny sprawiedliwy” pamiętający o roku 1956.

Nad Balatonem pamięta się nadal przemówienie, które wygłosił na początku swojej politycznej kariery – 16 czerwca 1989 r. na pl. Bohaterów w Budapeszcie. Odbywał się wówczas pogrzeb premiera z czasów rewolucji – Imre Nagya – i jego współtowarzyszy. Jedną trumnę dedykowano symbolicznie wszystkim bohaterom powstania. Działo się to w czasie, gdy rozpoczynały się negocjacje w sprawie transformacji od systemu komunistycznego do demokratycznego. W przeciwieństwie do polskiego Okrągłego Stołu odbywały się one w formacie trójstronnym – rządu, sympatyzujących z nim „organizacji obywatelskich” i opozycji. W powszechnej pamięci młody lider Fideszu pozostał jako ten, który domagał się wyjścia wojsk rosyjskich z Węgier. Orbán powiedział wtedy dosłownie: „Jeżeli nie stracimy sprzed oczu ideałów 1956 r., to możemy wybrać sobie taki rząd, który rozpocznie rozmowy w sprawie natychmiastowego rozpoczęcia wycofywania wojsk rosyjskich”. Oczywiście w tamtych realiach słowa te były wyrazem odwagi, jednakże mit ewoluował. Sam Viktor Orbán w wyniku wyborów w 1990 r. znalazł się wraz z całym Fideszem w opozycji, która aż do 1993 r. pozostawała w ostrym konflikcie z rządem Józsefa Antalla. Negocjacje dotyczące wyjścia wojsk z Węgier zakończyły się na dwa tygodnie przed pierwszymi w pełni wolnymi wyborami parlamentarnymi. Było to 10 marca 1990 r., kiedy porozumienie podpisali szef węgierskiego MSZ Gyula Horn i jego radziecki odpowiednik Eduard Szewardnadze. Ostatni żołnierz radziecki opuścił Węgry 19 czerwca 1991 r., a nieco ponad tydzień później w Budapeszcie rozwiązano Układ Warszawski.

Polak, Węgier

Centrum badawcze Pew Research opublikowało niedawno badanie porównawcze Polaków i Węgrów. Analizowano w nim m.in. spojrzenie obydwu narodów na Rosję i kwestie bezpieczeństwa. Ujawnia ono ogromne wręcz różnice pomiędzy dwoma społeczeństwami. O ile 77 proc. Polaków uważa, że Rosja stanowi duże militarne zagrożenie dla państw sąsiednich, o tyle pogląd taki na Węgrzech podziela zaledwie 33 proc. respondentów. 76 proc. Polaków jednoznacznie wskazuje, że bliskie relacje z USA są ważniejsze niż stosunki z Rosją. Na Węgrzech ponad połowa respondentów (56 proc.) opowiada się za utrzymywaniem ich symetrycznie. Podobny poziom różnic widać było w odpowiedziach na pytanie, czy sankcje, którymi obłożono Rosję, powinny zostać utrzymane, zwiększone czy zmniejszone. Ponad 2/3 Polaków (67 proc.) opowiadała się za poszerzaniem restrykcji (na Węgrzech 8 proc.). Nad Dunajem około połowy respondentów (48 proc.) chce ich zniesienia, co pokrywa się z linią narracyjną Fideszu i Viktora Orbána. Jednocześnie, jeśli pytać o postrzeganie Rosji, to w Polsce jest ono jednoznacznie negatywne (98 proc.). Na Węgrzech wartość ta wynosi 73 proc., a sympatią Rosję darzy 23 proc. respondentów.

Społeczeństwo przyjęło tezę Orbána o oddzieleniu historii od polityki. Wśród wielu zwolenników Fideszu, którzy sami przeżyli powstanie bądź wychowywali się w rodzinach, które zostały wtedy doświadczone, silna jest wiara w to, że premier ma wyższy cel. To ma tłumaczyć jego dążenie do normalizacji relacji z Rosją. W debacie publicznej o Rosji można usłyszeć dwa zdania. Przede wszystkim, że jest ona globalnym graczem, którego nie da się pokonać, a którego drażnienie skończy się wybuchem trzeciej wojny światowej. Dlatego też trzeba natychmiast zakończyć wojnę w Ukrainie (w głośnym wywiadzie sprzed kilku miesięcy dla „Bild” i „Die Welt” Orbán mówił, że nie uważa Putina za zbrodniarza wojennego, bowiem takie postawienie sprawy uniemożliwi prowadzenie rozmów pokojowych i podpisanie traktatu pokojowego). Drugi wątek dotyczy bezpieczeństwa energetycznego – tak pod względem ciągłości dostaw, jak i niskich kosztów, które może zapewnić węgierskiemu społeczeństwu tylko pogłębiona współpraca z Rosją. Tak więc świeczki ku czci bohaterów powstania zapłoną, ale o roli ZSRR w całej sprawie powie się nieco ciszej. Bo po co drażnić globalnego gracza. ©Ⓟ