Nie opadł jeszcze powyborczy kurz, nie wiemy więc na razie, kto będzie szefował Ministerstwu Spraw Zagranicznych ani nawet która partia będzie grać tam pierwsze skrzypce. Ale wiemy, że radykalnie zmienią się relacje z naszym największym partnerem gospodarczym i najbardziej istotnym sąsiadem – Niemcami.

Jednak poza ogólną poprawą atmosfery i końcem „szczucia na Niemca” czy wieszczenia powstania nad Wisłą kolejnej Rzeszy warto przypomnieć, że choć Prawo i Sprawiedliwość zwracało na to uwagę w sposób karykaturalny, Rzeczpospolita i Republika Federalna Niemiec mają różne interesy. Czasem mniej, czasem bardziej zbieżne.

Reparacje wojenne bez większych szans

Dobrym przykładem są tu reparacje wojenne. PiS rękami „jeszcze wiceministra” Arkadiusza Mularczyka wprowadziło je do relacji polsko-niemieckich niczym przysłowiową kozę i teraz będzie czas ją wyprowadzić. Powiedzmy sobie wprost – nie ma żadnej szansy, by rząd w Berlinie zapłacił Polakom – trzymając się nomenklatury Konfederacji – „pierdyliardy euro”. To się nie wydarzy. I chyba nie wierzy w to nawet Mularczyk. Wydaje się jednak, że błędem ze strony przyszłego pana czy pani minister byłoby po prostu stwierdzenie, że polska strona tylko tak niesmacznie żartowała i teraz już będziemy się zachowywać jak prawdziwi Europejczycy, a tematu reparacji nie ma. Koza wyprowadzona.

Tę sytuację warto wykorzystać i za jej wyprowadzenie uzyskać korzyści, które np. objawią się w postaci koncesji politycznych albo będą bardzo wymierne, jak proponowane już jakiś czas temu finansowanie sprzętu wojskowego dla Polski przez Niemcy. Brzmi to mało prawdopodobnie, ale jeśli nikt nie spróbuje, to na pewno się nie uda. Bo kozę tak po prostu zawsze zdążymy wyprowadzić, jednak korzystniej jest to zrobić, otrzymując coś w zamian. Skorzystalibyśmy wszyscy, a przyszły minister mógłby się na arenie wewnętrznej chwalić nie lada sukcesem.

Wojna w Ukrainie - odmienne spojrzenie

Jeśli chodzi o relacje z Niemcami, to warto też pamiętać, że wciąż dzieli nas strategiczna różnica w postrzeganiu wojny w Ukrainie. Polską racją stanu jest, by Rosją ją przegrała. Niemcy mówią jedynie o tym, że Rosja nie może jej wygrać. A to jest kolosalna różnica, która zakłada, że za kilka czy kilkanaście lat będzie możliwy powrót do rzeczywistości, w której Niemcy na potęgę kupują od Rosji surowce energetyczne, a ta wcale nie jest aż tak osłabiona. Tymczasem my powinniśmy dążyć do tego, by Moskwa przegrała i tę porażkę uznała, co powinno nam dać kilkanaście albo kilkadziesiąt lat wytchnienia od zagrożenia egzystencjalnego ze Wschodu. I to trzeba mieć w pamięci, poklepując się po plecach w Brukseli czy Berlinie. Błędna polityka Niemiec ostatnich kilkunastu lat w stosunku do Rosji nie powstała na Nowogrodzkiej i nie skończyła się wraz z oddaniem władzy przez PiS, a nowy szef MSZ powinien mieć to z tyłu głowy. Nieważne, jak mocno antypisowskie hasła wrył sobie w świadomość.

Wreszcie, jeśli chodzi o Ukrainę, warto jednak na arenie międzynarodowej dyskontować to, jak mocno Kijowowi pomagaliśmy od początku rosyjskiej inwazji, i nie dać sobie wyrwać palmy pierwszeństwa. Niemcy zauważyli nasze ostatnie zachwianie w relacjach z Ukrainą i próbują tę lukę wypełnić, co m.in. zasugerował w swoim przemówieniu podczas niedawnego Warsaw Security Forum wiceminister spraw zagranicznych, a wcześniej ambasador w Polsce, Thomas Bagger. Bo fakty są takie, że ustępujący rząd w obszarze pomocy Ukrainie przez długi czas wykonywał doskonałą robotę, tylko nie chciał bądź nie potrafił się nią chwalić. I to także powinien wykorzystać jego następca.

Warto więc, by nowy minister był bardziej niemiecki od ustępujących polityków w tym sensie, że umiejętnie wykorzysta zasoby i sytuację, które wypracowali jego przeciwnicy polityczni. Bo sposób wyprowadzenia kozy robi różnicę. ©℗