Słowa ukraińskiej wicepremier ds. integracji europejskiej i euroatlantyckiej dotyczące Polski i importu towarów rolnych do UE nie zostały skomentowane szeroko przez rząd, Pałac Prezydencki czy opozycję (w tym przez aspirującą do roli istotnej siły politycznej – Konfederację). I dobrze, bo nie należy ich oceniać inaczej niż niepotrzebną prowokację i eskalowanie napięcia wokół zboża. Ołha Stefaniszyna – na finale żniw i gdy polskie partie prezentowały listy wyborcze – powiedziała, że „Kijów ma nadzieję, że Komisja Europejska znajdzie rozwiązanie w sprawie zniesienia tymczasowego zakazu importu ukraińskich produktów rolno-spożywczych do UE”. „Wiemy, że Komisja Europejska nie ma zamiaru przedłużania ograniczeń po tym, gdy przestaną one obowiązywać 15 września. Tak, kilka krajów zamierza wprowadzić ograniczenia jednostronnie, ale będzie to złamaniem podstawowych zasad UE. My oczekujemy, że jakieś rozwiązanie zostanie znalezione” – dodała.
Tego typu deklaracjami ukraińska ekipa rządząca na każdym kroku dowodzi, że zupełnie nie zna Polski i nie nauczyła się tego, jak działa mechanika relacji z Warszawą. Kijów wyciąga błędne wnioski z kryzysów, które rząd i prezydent w przeszłości przerabiali w stosunkach z sojusznikami – USA. I partnerami, których określa się mianem frenemy, czyli kimś, kto odgrywa jednocześnie rolę zarówno przyjaciela, jak i wroga lub przyjacielem jest tylko nominalnie (w przypadku Polski to Izrael i Niemcy). Kijów, walcząc za pośrednictwem skonfliktowanej z PiS Komisji Europejskiej – inspiruje się przegraną Polski w sprawie niemądrej nowelizacji ustawy o IPN. Wówczas Izrael do sporu z Polską zaangażował Waszyngton, a do Andrzeja Dudy został wysłany z USA sygnał, że nie będzie mógł się spotykać z Donaldem Trumpem, dopóki nie załatwi spraw z państwem żydowskim. W drugiej odsłonie wojny dyplomatycznej – o nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego, którą w Jerozolimie postrzegano jako blokowanie reprywatyzacji i odzyskiwanie majątków Żydów polskich zamordowanych podczas Zagłady – Izraelowi nie udało się już jednak powtórzyć sukcesu z czasu walki o nowelę o IPN. Prawo zostało przegłosowane przez Sejm bez sprzeciwu opozycji, podpisane przez prezydenta, po czym – mimo negatywnych komentarzy z USA – weszło w życie. Trzecia wojna – o wycieczki żydowskie do Polski – skończyła się remisem.
W sumie ze wszystkich tych konfliktów dwa państwa wyszły mocno poturbowane. Prawicowa ekipa rządząca Polską zyskała miano junty nacjonalistycznej, ale Izrael stracił sojusznika, jakiego w sprawach bliskowschodnich miał w Warszawie. Anna Azari przylatywała do kraju, który mógł uznać Jerozolimę za stolicę Izraela i – w porozumieniu z Trumpem – budować środkowoeuropejską koalicję w tej sprawie. Byliśmy również wiernymi blokującymi rezolucje antyizraelskie na forum ONZ. Dziś ambasador Ja’akow Liwne rezyduje w kraju, dla którego Izrael ma znaczenie porównywalne z Omanem i dla którego temat Jerozolimy jako stolicy nie istnieje.
Ukraina postępuje tak, jakby widziała tylko jedną stronę tych wojen – straty Polski. Stefaniszyna komentuje: „Ten kryzys (zbożowy – red.) inspirowany jest przez kilka krajów UE, głównie Polskę. Jednak Polska potroiła dochody z budżetu europejskiego na wsparcie dla odpowiednich sektorów. Ukraina nie otrzymała dodatkowych środków”. Sugeruje w ten sposób niedwuznacznie, że może jakimś pomysłem mogłoby być dobranie się do zamrożonych dla Warszawy pieniędzy z KPO i skorzystanie z nich dla wyrównania tej „niesprawiedliwości”. Pieniędzy unijnych dla Ukrainy w budżecie UE nie ma zbyt wiele. Fundusze i pomoc przedakcesyjna stają się zatem już dziś – w rozumieniu wicepremier – polem rywalizacji z jednym z państw członkowskich. To w sumie niepojęte, że kraj, który jako pierwszy zaproponował nadanie perspektywy unijnej i statusu kandydata Ukrainie, dziś musi się borykać z zarzutem, że jest beneficjentem środków z UE i szkodzi Kijowowi. W tym sensie Stefaniszyna przekroczyła Rubikon i niewykluczone, że do czasu przeprosin za swoje słowa powinna być izolowana przez przedstawicieli polskich władz. W jej kalkulacjach zorientowanie się na centrum (Komisja Europejska i Niemcy), a nie na peryferie (Polska) ma pomóc w osiągnięciu celów Kijowa. Patrząc jednak na bilans sporów Warszawy z Izraelem przy udziale USA, rezultat tej kalkulacji może być odmienny od założeń wyjściowych. A Ukraina pewnego dnia może obudzić się z poczuciem, że dla Polski pełni funkcję jednego z wielu problematycznych krajów byłego ZSRR, a nie perspektywicznego partnera. Musi się też liczyć z tym, że Wielka Wspólnota Reńska, z którą dziś gra przeciw prawdziwemu sojusznikowi – Polsce, i tak nigdy jej nie uzna za równego sobie, a w końcu ją porzuci lub uzna za coś na wzór „kolonii” lub – jak przez lata uznawała Polskę – za zasób. Wołodymyr „Mahatma” Zełenski, a później jego następcy zamienią się ostatecznie w Klausa Iohannisa, którego w czasie „wspólnego” wyjazdu do Kijowa Macron, Scholz i Draghi przesadzili do drugiego pociągu, gdyż – jako obywatelowi Rumunii – mogło mu pachnąć czosnkiem z ust. W odwleczonej zapewne na lata procedurze akcesyjnej do UE dla Kijowa nie jest to korzystna perspektywa. Jednak Polska może być już wtedy w innym punkcie. ©℗