Tego typu deklaracjami ukraińska ekipa rządząca na każdym kroku dowodzi, że zupełnie nie zna Polski i nie nauczyła się tego, jak działa mechanika relacji z Warszawą. Kijów wyciąga błędne wnioski z kryzysów, które rząd i prezydent w przeszłości przerabiali w stosunkach z sojusznikami – USA. I partnerami, których określa się mianem frenemy, czyli kimś, kto odgrywa jednocześnie rolę zarówno przyjaciela, jak i wroga lub przyjacielem jest tylko nominalnie (w przypadku Polski to Izrael i Niemcy). Kijów, walcząc za pośrednictwem skonfliktowanej z PiS Komisji Europejskiej – inspiruje się przegraną Polski w sprawie niemądrej nowelizacji ustawy o IPN. Wówczas Izrael do sporu z Polską zaangażował Waszyngton, a do Andrzeja Dudy został wysłany z USA sygnał, że nie będzie mógł się spotykać z Donaldem Trumpem, dopóki nie załatwi spraw z państwem żydowskim. W drugiej odsłonie wojny dyplomatycznej – o nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego, którą w Jerozolimie postrzegano jako blokowanie reprywatyzacji i odzyskiwanie majątków Żydów polskich zamordowanych podczas Zagłady – Izraelowi nie udało się już jednak powtórzyć sukcesu z czasu walki o nowelę o IPN. Prawo zostało przegłosowane przez Sejm bez sprzeciwu opozycji, podpisane przez prezydenta, po czym – mimo negatywnych komentarzy z USA – weszło w życie. Trzecia wojna – o wycieczki żydowskie do Polski – skończyła się remisem.
W sumie ze wszystkich tych konfliktów dwa państwa wyszły mocno poturbowane. Prawicowa ekipa rządząca Polską zyskała miano junty nacjonalistycznej, ale Izrael stracił sojusznika, jakiego w sprawach bliskowschodnich miał w Warszawie. Anna Azari przylatywała do kraju, który mógł uznać Jerozolimę za stolicę Izraela i – w porozumieniu z Trumpem – budować środkowoeuropejską koalicję w tej sprawie. Byliśmy również wiernymi blokującymi rezolucje antyizraelskie na forum ONZ. Dziś ambasador Ja’akow Liwne rezyduje w kraju, dla którego Izrael ma znaczenie porównywalne z Omanem i dla którego temat Jerozolimy jako stolicy nie istnieje.
Ukraina postępuje tak, jakby widziała tylko jedną stronę tych wojen – straty Polski. Stefaniszyna komentuje: „Ten kryzys (zbożowy – red.) inspirowany jest przez kilka krajów UE, głównie Polskę. Jednak Polska potroiła dochody z budżetu europejskiego na wsparcie dla odpowiednich sektorów. Ukraina nie otrzymała dodatkowych środków”. Sugeruje w ten sposób niedwuznacznie, że może jakimś pomysłem mogłoby być dobranie się do zamrożonych dla Warszawy pieniędzy z KPO i skorzystanie z nich dla wyrównania tej „niesprawiedliwości”. Pieniędzy unijnych dla Ukrainy w budżecie UE nie ma zbyt wiele. Fundusze i pomoc przedakcesyjna stają się zatem już dziś – w rozumieniu wicepremier – polem rywalizacji z jednym z państw członkowskich. To w sumie niepojęte, że kraj, który jako pierwszy zaproponował nadanie perspektywy unijnej i statusu kandydata Ukrainie, dziś musi się borykać z zarzutem, że jest beneficjentem środków z UE i szkodzi Kijowowi. W tym sensie Stefaniszyna przekroczyła Rubikon i niewykluczone, że do czasu przeprosin za swoje słowa powinna być izolowana przez przedstawicieli polskich władz. W jej kalkulacjach zorientowanie się na centrum (Komisja Europejska i Niemcy), a nie na peryferie (Polska) ma pomóc w osiągnięciu celów Kijowa. Patrząc jednak na bilans sporów Warszawy z Izraelem przy udziale USA, rezultat tej kalkulacji może być odmienny od założeń wyjściowych. A Ukraina pewnego dnia może obudzić się z poczuciem, że dla Polski pełni funkcję jednego z wielu problematycznych krajów byłego ZSRR, a nie perspektywicznego partnera. Musi się też liczyć z tym, że Wielka Wspólnota Reńska, z którą dziś gra przeciw prawdziwemu sojusznikowi – Polsce, i tak nigdy jej nie uzna za równego sobie, a w końcu ją porzuci lub uzna za coś na wzór „kolonii” lub – jak przez lata uznawała Polskę – za zasób. Wołodymyr „Mahatma” Zełenski, a później jego następcy zamienią się ostatecznie w Klausa Iohannisa, którego w czasie „wspólnego” wyjazdu do Kijowa Macron, Scholz i Draghi przesadzili do drugiego pociągu, gdyż – jako obywatelowi Rumunii – mogło mu pachnąć czosnkiem z ust. W odwleczonej zapewne na lata procedurze akcesyjnej do UE dla Kijowa nie jest to korzystna perspektywa. Jednak Polska może być już wtedy w innym punkcie. ©℗