Jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało, to rosyjska napaść na Ukrainę jest szansą dla Unii Europejskiej, żeby skorygować dotychczasowe wektory polityki gospodarczej albo nadać im zupełnie nowy kierunek. Obserwowaliśmy to w obszarze energetyki jeszcze przed wybuchem wojny, a pierwsze miesiące rosyjskiej agresji doprowadziły ostatecznie do zmian, o które Europa Środkowo-Wschodnia zabiegała od lat.

Odcięcie się od dostaw surowców z Kremla, dywersyfikacja źródeł, realna dyskusja o możliwościach transformacji energetycznej poszczególnych regionów UE stały się faktem. Angela Merkel – niespełna dwa lata przed tym, zanim rosyjskie pociski spadły na terytorium Ukrainy – mówiła natomiast wprost, otwarcie i publicznie, że Nord Stream 2 to przecież projekt gospodarczy, który nie ma nic wspólnego z polityką. Po tych światłych myślach „cesarzowej Europy” na szczęście nie zostało nic i nawet najwięksi przyjaciele Władimira Putina na Starym Kontynencie zaczęli mówić językiem tej grupy państw, która przed szantażem energetycznym Kremla ostrzegała na długo, zanim stał się on faktem.

Wszystko co powyższe powinno cieszyć, ale i rodzić pytania, czy w innych dziedzinach gospodarki nie przydałoby się strukturalne trzęsienie ziemi. Pandemia dała pierwszy bodziec, a wojna dołożyła kolejny do rozpoczęcia dyskusji na temat powrotu europejskiego przemysłu na europejską ziemię. Minione dziesięciolecia upłynęły bowiem pod hasłem optymalizacji kosztów produkcji, która w ogromnej większości przypadków oznaczała po prostu przenoszenie jej głównie do Chin. Niemieckie czy francuskie koncerny z chęcią decydowały się na zagraniczne inwestycje w różnych segmentach rynku – od przemysłu lotniczego po produkcję ubrań. Efekty mogliśmy obserwować w pandemii, kiedy cała Europa wyczekiwała na dary z Pekinu w postaci maseczek i innych środków ochronnych, które z wielką pompą były dostarczane samolotem Antonov 225. Dla niektórych obserwatorów europejskiej polityki mógł być to właściwie pierwszy asumpt do postawienia sobie pytania: czy Europa nie jest w stanie wyprodukować nawet masek ochronnych na własny użytek? Nie była. Podobnie jak półprzewodników w trakcie chińskiego lockdownu i wielu innych towarów, których brak drastycznie przerwał łańcuchy dostaw i obnażył zależność Europy od partnerów zewnętrznych, którzy – wbrew słowom Angeli Merkel – niekoniecznie kierowali i kierują się demokratycznymi zasadami współpracy gospodarczej. O ile jednak odcięcie się od Rosji po 24 lutego ub.r. wydawało się oczywiste w tych okolicznościach, o tyle jednak przywracanie przemysłu w obrębie UE, czyli w dużej mierze po prostu uniezależnianie się od relacji z Chinami, rodzi się w bólach – za wolno, za późno i chyba bez większego przekonania.

Olaf Scholz, idąc nieco w ślady swojej poprzedniczki, mówi bowiem, że przywracanie produkcji w Europie przez przedsiębiorstwa i wstrzymanie zagranicznych inwestycji technologicznych w Państwie Środka powinno być domeną tych firm, a nie odgórnych regulacji. Oczywiście dla twardogłowych liberałów takie słowa to miód na ich spragnione optymalizacji kosztów serca, ale unijne instytucje i ich przedstawiciele mają na szczęście nieco inne podejście. Ogłoszona w ubiegłym miesiącu strategia bezpieczeństwa gospodarczego wraz z planem powołania specjalnego funduszu na rzecz suwerenności ekonomicznej oraz plan dla bezemisyjnego przemysłu pokazują, że ambicje UE są duże, a Stary Kontynent mógłby stanowić rodzaj bezpiecznika dla amerykańsko-chińskiej rywalizacji. Wszystkie te plany jednak to na razie słowa, broszury, efektowne prezentacje. Żeby je wypełnić, potrzeba czegoś więcej niż pięknie brzmiące zapowiedzi – trzeba pieniędzy. Dużych. A tych nie ma ani Komisja Europejska, ani Parlament Europejski – mają je wyłącznie państwa członkowskie i to od krajowych władz de facto zależy, czy i jak produkcja przemysłowa w nowym, zielonym i bezemisyjnym, wydaniu wróci do Europy.

Przykład losów dofinansowania europejskiego przemysłu zbrojeniowego pokazuje, jaką realnie siłą dysponuje dzisiaj 27 państw członkowskich. Od ogłoszenia w marcu tego roku planu dostarczenia Ukrainie 1 mln sztuk amunicji UE rozpoczęła najpierw opróżnianie własnych zapasów, następnie wspólne zamówienia, żeby ustalić i przyjąć ostatecznie wsparcie produkcji na Starym Kontynencie w wysokości 500 mln euro. Ta kwota ma być kołem zamachowym zmian w europejskiej zbrojeniówce. Dla porównania warto dodać, że Stany Zjednoczone niemal równolegle zatwierdziły już 42. Pakiet pomocy wojskowej na rzecz Ukrainy w wysokości 800 mln dol. Rozdźwięk między potencjałem USA a UE w obszarze obronności jest już po prostu gigantyczny. I niespecjalnie państwom członkowskim spieszy się, żeby to zmienić. Negocjacje w sprawie przyjęcia 0,5 mld euro pomocy dla zbrojeniówki trwały kilka miesięcy, a efekty można uznać raczej za symboliczne. A nie o symbole chodzi w 17. miesiącu wojny, ale o realne możliwości obronne, które w dużej mierze wyznacza po prostu posiadanie zapasów sprzętu, broni, amunicji. Wciąż kraje unijne mogą jeszcze wejść do gry – europejski przemysł, w tym obronny, ma potencjał, ale nie oczekiwałbym jak kanclerz Scholz, że ściąganie produkcji z powrotem do UE może się udać bez zaangażowania regulatorów, rządów i interwencji państw. Jeśli Europa ma ambicję stać się znów poważnym graczem, to czas na odważne decyzje i rozmowę o poważnych pieniądzach – te symboliczne mogą wzbudzić w Pekinie co najwyżej politowanie lub śmiech. ©℗