Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA, nie szuka nokautu. Jego strategia to metodyczne punktowanie Władimira Putina, niewystawianie się na żadną kontrę.

To dlatego pomoc wojskowa Stanów Zjednoczonych bywa frustrująco dawkowana, dlatego mimo błagań Wołodymyra Zełenskiego nad Dnieprem nie ma rakiet dalekiego zasięgu ani myśliwców amerykańskiej produkcji. – Nie chcemy trzeciej wojny światowej, nie chcemy konfliktu nuklearnego, nie chcemy zanadto prowokować Rosji – powtarzają do znudzenia i frustracji Europy Środkowo-Wschodniej urzędnicy z Waszyngtonu.

Nie jest wcale tak, że administracja Bidena w całości popiera „konserwatywne podejście” Sullivana. W Pentagonie i Departamencie Stanu nie brakuje głosów popychających Biały Dom do odważniejszej polityki. Bo choć pewne sukcesy są, to jednak Ukraińcy giną tysiącami, ich państwo ma poważne problemy, ich kontrofensywa rozczarowuje, a gospodarka rosyjska trzyma się pod sankcjami lepiej, niż spodziewali się Amerykanie. Teraz jednak Sullivan ma swój moment triumfu, krytykującym go może powiedzieć: „na skutek naszej polityki Rosja się chwieje, a ryzyko wojny nuklearnej czy rozszerzenia konfliktu zbrojnego na inne kraje jest niskie”.

Pytanie co teraz? Na co, z mocno podgryzionym Władimirem Putinem, będą grali Amerykanie? Wiemy, bo mówił to rok temu w Warszawie Biden, że Biały Dom nie chce, by Putin pozostał u władzy. Na Kremlu Waszyngton chce więc zmian, ale zarazem zmian tych się obawia. Głównie dlatego, że Rosja to mocarstwo nuklearne, a nie byłoby zabawnie gdyby broń ta wpadła w ręce nieprzewidywalnego gracza.

Upadek rosyjskiej państwowości czy zbyt radykalne zmiany to niekoniecznie więc wymarzony scenariusz dla USA. Ale osłabianie Rosji już tak. Priorytetem, więc jeśli demokraci utrzymają się u władzy, będzie dla nich dalsze wspieranie Ukrainy wojskowo, gospodarczo i politycznie, pewnie z czasem włączenie jej w zachodnie struktury bezpieczeństwa. Niestety dla nas nad Wisłą będzie to wspieranie przy pewnych limitach. Które nie wiemy tak naprawdę gdzie leżą. Nie ma pewności, że Amerykanie poprą próbę odbicia Krymu przez Kijów. Pewnie będą dalej przeciwni jakimkolwiek poważniejszym atakom wojsk Ukrainy na cele w ramach granic Rosji uznawanych przez społeczność międzynarodową.

Na ten moment Amerykanie zwolnili, przyglądają się rozwojowi sytuacji, mają ten komfort. Biden rozsądnie apelował do swoich europejskich sojuszników w weekend, by nie podgrzewać temperatury, by nie dawać Putinowi, choć cienia pretekstu do stwierdzeń, że za rebelią stoi Zachód. Ale jednocześnie Amerykanie wykonali mały ukłon w kierunku Grupy Wagnera, bo po wieści o buncie departament stanu zadecydował przełożyć nałożenie sankcji na najemników. Kąsanie Putina zawsze w cenie, nieważne czyimi rękami.

Po „rostowskim marszu” Jewgienija Prigożyna Waszyngton ma poczucie, że bokserski mecz wygrywa na punkty i że do zwycięstwa jest blisko. Sekretarz stanu Antony Blinken mówił w niedzielę: „jesteśmy w środku filmu i dopiero czekamy na ostatnie sceny”. Miejmy nadzieję, że zakończy się on tak jak Rocky IV z 1985 roku, końcowa porażka sowieckiego boksera Ivana Drago z Rockym Balboą symbolizowała tam upadek Związek Radzieckiego. Drago przed ostatnią rundą walki krzyczał: „walczę dla siebie!”, podobnie jak w weekend Putin.