Jerozolimę powinno niepokoić to, jak wielu Amerykanów zaczyna się dystansować od państwa Binjamina Netanjahu.

Żadną tajemnicą nie jest, że premier Binjamin Netanjahu nie ma najwyższych notowań w administracji Joego Bidena. Waszyngtonowi trudno było ukryć brak entuzjazmu, gdy szef Likudu wracał w grudniu ub.r. na stanowisko szefa rządu. A przy izraelskich protestach przeciwko planom reform wymiaru sprawiedliwości opowiedział się jednoznacznie po stronie opozycji. Dla uwielbiającego przyjeżdżać do amerykańskiej stolicy Netanjahu nie będzie w najbliższych miesiącach zaproszenia do Białego Domu.

Przy próbach przeforsowania reform izraelskiego sądownictwa na jaw wyszły mocne różnice ideologiczne między Bidenem a Netanjahu. Gdy Amerykanin organizuje co roku „szczyty demokracji”, Izraelczyk jest oskarżany przez liberalne media o zapędy autorytarne czy antydemokratyczne. Do tego „Bibi” długo był bliskim sojusznikiem politycznym Donalda Trumpa, a teraz jego otoczenie odgraża się, że w odpowiedzi na krytykę Bidena w 2024 r. jeszcze bardziej zdecydowanie postawi w kampanii na republikanów. Warto przy tym dodać, że za rządów Trumpa udało się m.in. przenieść ambasadę USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, a także podpisać porozumienia abrahamowe z ZEA i Bahrajnem, będące znacznym przełomem w relacjach między Izraelem a państwami arabskimi. Natomiast rządy duetu Obama–Biden w Białym Domu przyniosły międzynarodowe porozumienie nuklearne z Iranem, które Netanjahu nazywał „historycznym błędem” i przeciwko któremu ostro wypowiadał się w Kongresie w 2015 r.

Szefa Likudu szczególnie niepokoić powinno to, że rząd Bidena znajduje się w Ameryce pod sporą wewnętrzną presją, by z premierem Izraela się nie patyczkować. Wzywają do tego wpływowe waszyngtońskie żydowskie grupy lobbingowe oraz rosnące grono demokratów zaniepokojonych polityką Izraela wobec Palestyńczyków, szczególnie wyrzucaniem ich z domów, by osiedlać Żydów. W tym roku – jak wynika z marcowego badania Instytutu Gallupa – odsetek wyborców demokratów, którzy w blisko wschodnim sporze stoją po stronie Palestyńczyków, po raz pierwszy był wyższy od odsetka wyborców, którzy twierdzą, że więcej racji ma w nim Izrael. Z sondaży wynika też, że większość Amerykanów przed 30. rokiem życia ma nieprzychylny stosunek do państwa żydowskiego. A także to, że prawie jedna czwarta amerykańskich Żydów zgadza się z opinią Amnesty International, że w Izraelu panuje apartheid.

Dlatego w USA liczne jest grono z zadowoleniem przyjmujące decyzję administracji, by bojkotować radykalnego izraelskiego ministra finansów Bezalela Smotricha, znanego z antypalestynskich komentarzy. A także popierające wezwanie do Departamentu Stanu na wyjaśnienia izraelskiego ambasadora w USA Mike’a Herzoga. Ostatnim razem do przywołania szefa izraelskiej placówki na waszyngtoński Foggy Bottom doszło w 2010 r., gdy Izrael dał zielone światło na nowe osiedla dla żydowskich osadników we wschodniej Jerozolimie.

Urzędnicy znad Potomaku nie ukrywają frustracji. Niedawno „Washington Post” cytował jednego z nich: „Istnieją wszelkie powody do głębokiego zaniepokojenia stanem relacji amerykańsko-izraelskich w długim terminie”. Należy to jednak bardziej interpretować jako sojusznicze ostrzeżenie niż zapowiedź poważniejszej zmiany kursu Waszyngtonu.

Bo mimo zawirowań ostatnich tygodni pomoc wojskowa Ameryki dla Izraela jest niezagrożona, Biden wykluczył jakiekolwiek ograniczenia na tym polu. A z danych Kongresu wynika, że państwo żydowskie może liczyć w tym roku na wsparcie wojskowe z USA na poziomie ok. 4 mld dol. Nie ma też zagrożenia dla współpracy wywiadowczej, która w ostatnich latach skutkowała m.in. stworzeniem wirusa Stuxnet, który zainfekował komputery irańskiej elektrowni atomowej w Buszehr. Nie ma też poważniejszych prognoz, że Stany Zjednoczone przestaną odgrywać ważną rolę przy blokowaniu głosowań potępiających Izrael w ONZ czy pracy nad zbliżeniem między państwem żydowskim a Arabią Saudyjska (która normalizuje relacje z Iranem).

Polem, na jakim Stany Zjednoczone mogą karać Netanjahu, jest natomiast zwlekanie z dołączeniem Izraela do programu amerykańskiego ruchu bezwizowego. „Bibi” mówił, że dojdzie do tego we wrześniu, a jego państwo spełniło wszystkie najważniejsze kryteria, w tym odsetek odmów wizowych poniżej progu 3 proc. Szkopuł w tym, że do tego kluczowego kryterium dochodzą także inne przeszkody, w tym te polityczne. A Departament Stanu stoi na ten moment na stanowisku, że Izrael nie spełnia wszystkich warunków. Sprawa rozbija się m.in. o ograniczenia nakładane przez Izrael na obywateli USA z pochodzeniem palestyńskim. Nierzadko zdarza się, że jest zakazywany im wjazd na niektóre terytoria na Zachodnim Brzegu. ©℗