Większość amerykańskich mężczyzn zarabia dziś mniej niż w 1979 r. Ponad 7 mln nie ma pracy, a nawet jej nie szuka.

Pierwszy w tym roku raport federalny o zatrudnieniu był dla Ameryki powodem do radości. Departament Pracy podał, że w styczniu 2023 r. rynek stworzył ponad pół miliona nowych posad, niemal trzy razy więcej, niż oczekiwano. Bezrobocie spadło do 3,4 proc. – poziomu nienotowanego od półwiecza. Analitycy zwrócili szczególnie uwagę na wzrost aktywności zawodowej wśród kobiet, który obecnie jest nawet wyższy niż przed pandemią. Nie brakuje optymistów, którzy na tej podstawie przewidują, że USA mogą uniknąć recesji.

W dniu publikacji raportu z radia publicznego WNYC w Nowym Jorku popłynęła też inna, bardziej niepokojąca informacja: w ciągu ostatnich 50 lat zatrudnienie mężczyzn spadło o 7 pkt proc., a najwyraźniej w grupie wiekowej 25–34 lata. Wbrew popularnym tłumaczeniom nie jest tak, że młodzi Amerykanie wolą mieszkać z rodzicami i poświęcać czas na gry komputerowe, niż się usamodzielnić. – W przeszłości, gdy miałeś skończoną szkołę średnią, mogłeś iść do pracy w fabryce. Ale dzisiaj tych etatów już nie ma. Dlatego nisko wykwalifikowani pracownicy źle sobie radzą na rynku pracy – powiedział w programie WNYC „On the Media” Richard Reeves.

Reeves jest ekspertem think tanku Brookings Institution i autorem wydanej pod koniec 2022 r. głośnej książki „Of Boys and Men. Why the Modern Male is Struggling, Why It Matters, and What to Do about It?” (O chłopcach i mężczyznach. Dlaczego współczesny mężczyzna sobie nie radzi, dlaczego to ważne i co z tym zrobić?). Jego zdaniem męska część populacji jest współcześnie w fatalnej kondycji. Nie zauważamy tego – albo nie chcemy zauważać – gdyż koncentrujemy się na niwelowaniu barier na drodze do równości dziewczynek i kobiet. Reeves przekonuje jednak, że jedno nie wyklucza drugiego: można walczyć o równouprawnienie, a jednocześnie zatroszczyć się o chłopców i mężczyzn, którzy zostają w tyle, na co największy wpływ mają klasa i rasa.

Akcja afirmatywna dla mężczyzn

Jak pisze w swojej książce Reeves, nierówności między płciami uwidaczniają się już na etapie wczesnej edukacji. Prawie co piąty pięciolatek (w tym wieku amerykańskie maluchy rozpoczynają szkołę) nie jest gotowy – ani mentalnie, ani emocjonalnie – iść do zerówki. W klasach 4–8 chłopcy średnio pozostają co najmniej rok w tyle za dziewczynkami, jeśli chodzi o efekty nauki. To oni odpowiadają też za 75 proc. kar i przypadków zawieszenia w prawach ucznia. W szkole średniej chłopcy stanowią dwie trzecie licealistów z najgorszymi ocenami, podczas gdy w gronie prymusów dwie trzecie stanowią dziewczęta.

Edukacyjne nierówności pogłębiają się na kolejnych etapach edukacji. Na studiach licencjackich 60 proc. indeksów przypada na kobiety, na studiach magisterskich i doktorskich – 53 proc. Amerykanki zdominowały nawet kierunki do niedawna uważane za domenę mężczyzn – prawo (56 proc.) i medycynę (52 proc.). Za spadek studenckiej populacji w ostatnich pięciu latach – związany m.in. z rosnącymi kosztami – w 70 proc. odpowiadają właśnie mężczyźni.

Reeves zwraca uwagę, że aby utrzymać na kampusie parytet płci, niektóre uczelnie, również te najbardziej elitarne, zaczęły stosować akcję afirmatywną. Choć robią to bez rozgłosu. „Jeśli stosunek płci 60/40 zostaje przekroczony, ma to negatywny wpływ na zainteresowanie uczelnią ze strony wszystkich potencjalnych kandydatów” – przyznał w rozmowie z portalem Hechinger Report Tim Wolfe, dyrektor ds. rekrutacji z College of William & Mary w stanie Wirginia.

Od 2000 r. Stany Zjednoczone spadły z 2. na 16. miejsce pod względem odsetka populacji w wieku 25–34 lata z dyplomem uczelni wyższej w rankingu OECD. – Z wyjątkiem lat II wojny światowej nigdy w historii nie mieliśmy do czynienia z takim odpływem mężczyzn z uczelni. Już przed pandemią szacunki wskazywały, że w ciągu najbliższej dekady zabraknie nam ponad 9 mln wykształconych pracowników, niedobór będzie odczuwalny w każdym stanie i będzie kosztował gospodarkę co najmniej 1,2 mld dol. – ocenia Michael Hicks, profesor ekonomii oraz szef Centrum Biznesu i Badań Ekonomicznych na Ball State University w Indianie. – Nasi gospodarczy konkurenci o niczym bardziej nie marzą niż o tym, żeby liczba wykształconych Amerykanów dalej spadała. To po prostu kataklizm – dodaje Hicks.

Nieobecni ojcowie

Edukacyjny marazm mężczyzn przekłada się bowiem na rynek pracy. Wprawdzie nadal dominują na stanowiskach prezesów wielkich korporacji, ale – jak przekonuje Reeves – jest to niewielka elita, której sukcesy nie powinny przesłaniać faktu, że reszta radzi sobie na froncie ekonomicznym coraz gorzej. – Tym na szczycie drabiny społecznej rzeczywiście powodzi się świetnie w wielu sferach, wliczając w to zarobki. Ale prawda jest też taka, że większość amerykańskich mężczyzn zarabia dziś mniej niż w 1979 r. – wyjaśniał w wywiadzie dla stacji WNYC. Jeden na dziewięciu Amerykanów w wieku produkcyjnym (25–54 lata) – ponad 7 mln – pozostaje obecnie bez zatrudnienia, a nawet go nie szuka. Dotyczy to w szczególności tych, którzy zakończyli swoje kształcenie na maturze. Czarni mężczyźni i chłopcy z biednych dzielnic znajdują się w najtrudniejszej sytuacji, pogarszanej jeszcze przez systemowo zakorzeniony rasizm.

Zanik miejsc pracy dla niebieskich kołnierzyków w USA jest przede wszystkim konsekwencją transformacji gospodarki związanej z globalizacją i automatyzacją. Reeves zauważa, że za podniesienie stopy życiowej amerykańskiej klasy średniej w ostatnich dziesięcioleciach niemal w całości odpowiadają kobiety. Było to możliwe dzięki ich rosnącym zarobkom i aktywności zawodowej – podczas gdy w 1979 r. pracowało 52 proc. kobiet w wieku 25–54 lata, dzisiaj – 77 proc.

Wraz z utratą tradycyjnej roli żywiciela rodziny mężczyźni pogubili się w życiu prywatnym i domowym. Reeves odnotowuje, że już ok. 40 proc. amerykańskich dzieci rodzi się poza małżeństwem (11 proc. pół wieku temu), a co piąte nie mieszka ze swoim biologicznym ojcem (najczęściej dotyczy to ojców z wykształceniem zawodowym). Jego zdaniem wielu mężczyzn ma dzisiaj poczucie braku celu i egzystencjalnej niemocy. Jedni nie potrafią odnaleźć się w realiach, w których przestali dzierżyć monopol na zarabianie i utrzymanie rodziny, co sprzyja rozwodom (kobiety inicjują je dwa razy częściej). Inni nie mogą sobie w ogóle znaleźć partnerek, gdyż potencjalne kandydatki – często lepiej wykształcone i finansowo niezależne – szukają kogoś o podobnej lub wyższej pozycji społecznej do siebie. Związane z tym lęki i niskie poczucie własnej wartości tylko zniechęcają mężczyzn, by się bardziej starać – dokształcać się, znaleźć lepszą pracę. I koło się zamyka. Reeves uważa, że skutki tej rezygnacji i poczucia beznadziei są szczególnie niepokojące w przypadku ojców. Chłopcom, którzy dorastają bez taty, brakuje pozytywnych modeli męskości i ojcostwa, co nierzadko przyczynia się u nich do zaburzeń emocjonalnych, kłopotów w szkole i problemów w relacjach z rówieśnikami. Jak przekonuje Reeves, mężczyźni, którzy wycofują się z życia rodzinnego i społecznego, są też bardziej podatni na wpływy charyzmatycznych przywódców, demagogów i ideologów głoszących potrzebę rewolucyjnych zmian.

O męskim kryzysie świadczą też m.in. statystyki śmiertelności. W ciągu ostatnich 15 lat skala samobójstw mężczyzn w USA skoczyła o jedną czwartą. W latach 2018–2021 odpowiadali oni za prawie dwie trzecie zgonów z przedawkowania narkotyków i nieco więcej śmierci z powodu nadużywania opioidów. Męska część amerykańskiej populacji zdecydowanie rzadziej ma też ubezpieczenie zdrowotne. – Bycie mężczyzną to obecnie najpoważniejszy demograficzny czynnik ryzyka przedwczesnej śmierci – twierdzi Randolph Nesse, dyrektor Centrum Medycyny Ewolucyjnej na Uniwersytecie Stanowym Arizony. – Gdyby statystyki dotyczące mężczyzn zbić do tego samego poziomu co kobiet, zrobilibyśmy więcej dobrego, niż wynajdując lek na raka.

Profesor Scott Galloway, znany inwestor i ekspert ds. marketingu z Uniwersytetu Nowojorskiego, ostrzega wręcz, że powiększająca się luka edukacyjna może doprowadzić do wzrostu przemocy. – Wydawałoby się, że najgroźniejszym człowiekiem na świecie jest ktoś paskudnie bogaty i mający ogromną władzę, jak Jeff Bezos. Nieprawda. Najbardziej niebezpieczną osobą na świecie jest spłukany i samotny mężczyzna, a my produkujemy takich wielu – mówił Galloway na antenie CNN we wrześniu 2021 r. Według niego to właśnie łączy najbardziej niestabilne i niebezpieczne społeczeństwa: „młodzi, załamani mężczyźni, którzy nie mają zakotwiczenia ani w pracy, ani w szkole, ani w związkach”.

Od STEM do HEAL

Książka Reevesa wywołała spory szum, wpisując się w trwającą dyskusję na temat kryzysu męskości. Na dobre rozpoczęła się ona ok. 10 lat temu, kiedy socjolog z Uniwersytetu Stony Brook w Nowym Jorku i dyrektor Centrum Badań Mężczyzny i Męskości Michael Kimmel opublikował książkę „Angry White Men. American Masculinity at an End of an Era”, w której pisał o tym, że przemiany gospodarcze oraz coraz większa równość płci i rasy spowodowały, że wielu białych mężczyzn utraciło swoją dotychczasową przewagę ekonomiczną i przywileje w społeczeństwie. Rezultatem były złość i gniew, które wyrażały się m.in. w przemocy domowej, strzelaninach i działalności w środowiskach białych suprematystów. Z kolei w 2018 r. Warren Farrell i John Gray (ten sam, który przekonywał nas kiedyś, że „kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa”) wydali książkę „The Boy Crisis: Why Our Boys Are Struggling and What We Can Do About It”, w której zastanawiali się, dlaczego chłopcy coraz bardziej odstają w szkołach od dziewczynek.

W odróżnieniu od wymienionych autorów Reeves jest ekonomistą, a jego publikacja oferuje konkretne pomysły i propozycje rozwiązań wychodzących poza mglisty postulat, że musimy się mężczyznami lepiej zaopiekować, by ułatwić im akceptację zmian, na które nie mają wpływu. Po pierwsze, zdaniem Reevesa, skoro badania neuronaukowców pokazują, że mózg chłopców osiąga dojrzałość rok, dwa lata później niż dziewczynek, to powinni oni później rozpoczynać naukę w szkole. W książce przytacza analizy, z których wynika, że wzrost nakładów na zajęcia wyrównawcze czy większą liczbę godzin WF-u nie wystarczą, by rozwiązać problem.

Po drugie, Reeves uważa, że powinniśmy zachęcać mężczyzn do bardziej zaangażowanego ojcostwa. W jaki sposób? Na przykład poprzez zmiany w przepisach o podziale opieki nad dzieckiem (prawo wciąż faworyzuje matkę). Ale także poprzez budowanie świadomości korzyści płynących z aktywnego ojcostwa, zarówno dla dziecka, jak i dla samego taty. Ojcostwo, uważa Reeves, może być dla współczesnego mężczyzny osią nowej tożsamości w niestabilnych realiach ekonomicznych i przesuwających się normach obyczajowych.

Ekspert proponuje też, by zamiast ciągle lamentować nad brakiem perspektyw dla mężczyzn bez tytułu magistra, skierować ich na ścieżkę kariery w ochronie zdrowia, edukacji, administracji, czyli w sektorach, które określa mianem HEAL (od Health, Education, Administration and Literacy). Obecnie branże te są domeną kobiet, ale Reeves przekonuje, że można to zmienić, tak jak udało się złamać monopol mężczyzn w obszarze STEM (Science, Technology, Engineering and Math). W 1970 r. odsetek Amerykanek pracujących w zawodach wymagających dyplomu z nauk ścisłych wynosił ok. 8 proc. Dziś, m.in. dzięki wielomiliardowym nakładom publicznym na mentoring i popularyzację STEM wśród dziewcząt od najwcześniejszych lat szkoły, odsetek ten sięga 30 proc. Reeves dodaje, że szczególnie ważne jest osiągnięcie parytetu płci w sferze edukacji: „W sytuacji gdy w życiu młodych chłopców mężczyzna jest często nieobecny, byłaby to korzyść po prostu nie do przecenienia”. Postuluje nawet utworzenie federalnej komisji ds. chłopców i mężczyzn podobnej do tych, które powołano, by wspierać dziewczęta i kobiety. Pewne działania w tym kierunku podejmowane są już zresztą na poziomie stanów. Przykładem może być projekt ustawy wniesiony w stanie Waszyngton, przewidujący stworzenie komisji odpowiedzialnej za zbadanie problemów chłopców i mężczyzn w edukacji, na rynku pracy, w ochronie zdrowia i wymiarze sprawiedliwości, a także przygotowanie zaleceń dotyczących polityk publicznych.

Superbohaterowie i twardziele

„Robienie więcej dla chłopców i mężczyzn nie wymaga odrzucenia idei równości płci. Przeciwnie – jest jej naturalnym przedłużeniem. Problemem feminizmu jako ruchu emancypacyjnego jest nie to, że poszedł za daleko, lecz to, że wciąż nie dotarł tak daleko, jak powinien. Życie kobiet się zmieniło. Życie mężczyzn się nie zmieniło. W postfeministycznym świecie potrzebujemy nowej, pozytywnej wizji męskości. Musimy też zmierzyć się z faktem, że zmiany w kulturze, nawet najbardziej pozytywne, mają konsekwencje” – pisze w epilogu Reeves.

Wielu ekspertów uważa jednak, że autor „Of Boys and Men” zbyt mało miejsca poświęca kulturowej roli – i sile – tradycyjnego modelu męskości. Ich zdaniem pomysł większej reprezentacji Amerykanów w zawodach HEAL brzmi świetnie, ale nie uda się go wcielić w życie, jeśli nie będziemy promować alternatywnych wzorców, zamiast je piętnować jako symptomy „zniewieścienia”, jak to robią konserwatyści. – Nic się nie zmieni, dopóki nie rozpoczniemy takiej samej debaty na temat mężczyzny, jaką dawniej rozpoczęła Simone de Beauvoir, pisząc, że kobiety mogą być tym, kim chcą. To je wyzwoliło i pchnęło naprzód. Tymczasem mężczyzna wciąż tkwi w swoich sztywnych ramach – tłumaczy mi antropolog Matthew Gutmann, profesor antropologii z Uniwersytetu Browna.

Ważne zadanie ma do wykonania popkultura. – Zdecydowanie nie doszliśmy jeszcze do momentu, aby w opowieściach, którymi się karmimy, pozwolić mężczyźnie być zwyczajnym człowiekiem. On musi nadal być przerysowany niemal w komiksowy sposób. Z mężczyzn, którym się nie wiedzie, którzy płaczą lub puszczają innych przodem, mamy się śmiać. To słabeusze, bohaterowie żartów – mówi Ray Williams, terapeuta i coach, autor wydanej niedawno książki „Macho Men: How Toxic Masculinity Harms Us All and What To Do About It”.

Co prawda bohaterowie, którzy rozbrajają stereotypy macho, pojawiają się już w kulturze masowej (np. niektóre role Timothéego Chalameta, policjant z serialu „Brooklyn Nine-Nine” grany przez Terry’ego Crewsa czy tytułowy bohater serialu „Ted Lasso”), ale w mainstreamie nadal królują superbohaterowie i twardziele. Jak wyjaśniał Jake Ures, operator z Los Angeles, takie filmy to zbyt duża i łatwa maszynka do robienia pieniędzy, by coś przy niej majstrować. „Zwłaszcza dzisiaj, gdy inwestorzy przejęli kontrolę nad studiami filmowymi oraz używają tych samych metod analizy prognostycznej i badań rynku, które stosuje się w każdej innej dziedzinie biznesu” – pisał Ures w komentarzu „Movies Are Worse Now Because Their Corporate Funders Are Risk-Averse” na portalu Jacobin. Efektem było stawianie na formaty i gatunki, które gwarantowały wysokie wpływy, co z kolei dla filmowców wiązało się z ograniczeniem swobody artystycznej. „Zdolność branży filmowej do innowacji osłabła nie wraz z nadejściem blockbusterów rozrywkowych, lecz właśnie z tych powodów” – dodaje. ©℗

Zeskanuj kod QR i oceń dzisiejsze wydanie Magazynu