Przez Wielką Brytanię przetacza się największa fala strajków od lat 70. Przypomina to zimę niezadowolenia 1978/1979 i może doprowadzić do końca długiej epoki rządów torysów.

Kryzys kosztów utrzymania” jest dziś głównym tematem rozmów i artykułów na Wyspach. Strona internetowa BBC ma już nawet zakładkę o tej nazwie. Podobnie jak w innych krajach, kryzys ten wynika częściowo z pandemii i wojny w Ukrainie. Przerwanie łańcuchów dostaw i wzrost cen energii doprowadziły do inflacji, która w listopadzie wyniosła na Wyspach 10,7 proc. Sytuację pogarsza brexit.
Prasa codziennie przytacza nowe historie o tym, jak kryzys dotyka zwykłych ludzi. Emerytów nie stać na odwiedziny u wnuków w sąsiedniej miejscowości. „Financial Times” donosi, że coraz więcej Brytyjek decyduje się na sekspracę, żeby dociągnąć do pierwszego. Gazeta opisuje m.in. przypadek Tiffany, byłej urzędniczki, której mąż w pandemii stracił biznes i wpadł w depresję. Kobieta umawia się na spotkanie z klientem w pokoju hotelowym, a kiedy jest już po wszystkim, ogarnia ją duma, że mogła podreperować rodzinny budżet. Z banków żywności korzysta dziś o jedną trzecią więcej osób niż przed rokiem i dwa razy więcej niż przed pandemią. To nie tylko – jak kiedyś – ludzie na zasiłkach. Jedną piątą klientów stanowią osoby zatrudnione, w tym nauczyciele i pielęgniarki.
Hekatombą są ceny energii. Mimo limitu nałożonego przez rząd ceny prądu i gazu wzrosły niemal dwukrotnie w porównaniu z ubiegłym rokiem. Aktorka Kate Winslet opłaciła rachunki za prąd matce dziewczynki z porażeniem mózgowym. Aparatura tlenowa dziecka zużywa go tyle, że kobieta rozważała oddanie córki do systemu opieki.
Spadek temperatur poniżej zera zawsze przeżywany jest w Wielkiej Brytanii jak klęska żywiołowa. Kilka centymetrów śniegu potrafi spowodować zamknięcie szkół, sparaliżować autobusy, a nawet metro. Ochłodzenie, które przyszło w grudniu, to prawdziwy dopust boży. Na Wyspach większość ludzi mieszka nie w blokach, lecz w domach, najczęściej starych i o złej izolacji termicznej. Niektórzy Brytyjczycy nigdy nie słyszeli o centralnym ogrzewaniu, które jest rzadkością nawet w miastach. Domy ogrzewa się samemu gazem ziemnym. Jego cena poszła w górę o ponad 140 proc.
Starsza pani w Walii zamknęła się w jednym pokoju, w którym włącza jedynie piecyk elektryczny, bo ogrzanie całego, nawet małego domku przez 10 godzin kosztuje 15 funtów – donosi BBC. Matka w Leicestershire przestała płacić za gaz i wraz z córkami żyje bez ciepłej wody i ogrzewania. Jedynym źródłem ciepła jest kominek na węgiel w salonie. W Glasgow Galeria Sztuki Współczesnej w ciągu dnia zamienia się w biuro dla dramatopisarzy, żeby mogli pracować w znośnej temperaturze.

Dobrze się zastanówcie

Pogorszenie się warunków życia w Wielkiej Brytanii nie zaczęło się od covidu i wojny w Ukrainie. Kiedy w 2010 r., po kryzysie finansowym, torysi wygrali wybory, ówczesny premier David Cameron ogłosił program oszczędności w budżetówce. W ramach „austerity” obcięto wiele świadczeń socjalnych. Ograniczono też podwyżki płac nauczycieli, policjantów, pielęgniarek itd. Według analizy „Guardiana” nauczyciel w podstawówce zarabia dziś realnie o ponad 11 proc. mniej niż w 2010 r. Pielęgniarki zbiedniały o 5 tys. funtów rocznie. A to one pracowały przez całą pandemię, narażając zdrowie i życie własne i swoich rodzin. W tym czasie wielu ludzi zatrudnionych w firmach prywatnych dostawało od ówczesnego ministra skarbu, a obecnego premiera Rishiego Sunaka, pieniądze za nieprzychodzenie do pracy. W Wielkiej Brytanii średnia pensja w sektorze publicznym jest nadal wyższa niż w prywatnym, ale w tym drugim od ponad półtora roku wynagrodzenia idą w górę znacznie bardziej dynamicznie – np. w maju 2022 r. rosły w firmach pięciokrotnie szybciej niż w sektorze publicznym. Dopiero niedawno rząd ogłosił podwyżki płac o 5 proc. Po latach stagnacji i wobec obecnej inflacji dla wielu to za mało.
Dlatego przez kraj przetaczają się masowe strajki. W grudniu ma nie być ani jednego wolnego od nich dnia. Życie społeczne najbardziej destabilizują strajki kolejarzy. Ludzie nie są w stanie dojechać do pracy ani odwiedzić krewnych. Dodatkowy cios przed świętami to strajk poczty. Protesty pielęgniarek i kierowców karetek obciążą ochronę zdrowia, która i tak permanentnie znajduje się na skraju zapaści z powodu niedoboru pracowników. Na wigilię strajk zapowiedzieli kolejarze, zarząd dróg, listonosze, egzaminatorzy prawa jazdy i straż graniczna. Ta ostatnia zamierza kontynuować akcję przez całe święta i w okresie poświątecznym. Minister spraw wewnętrznych Suella Braverman zaapelowała do rodaków, żeby „dobrze się zastanowili”, czy muszą koniecznie wyjeżdżać z domu w tym okresie. To ta sama minister, która dzień po ataku koktajlem Mołotowa na centrum azylowe niedaleko Dover nazwała podróże imigrantów i uchodźców przez kanał La Manche do brzegów Wielkiej Brytanii „inwazją”.

Nie czas na odpowiedzialność

Brexit, a wraz z nim ograniczenie imigracji, był sztandarowym projektem rządzących konserwatystów. Popierający torysów tabloid „Daily Mail” długo straszył czytelników Polakami i Rumunami, którzy wyjadają karpie ze stawów Jej Królewskiej Mości i pieką łabędzie w ogniskach. Ale jak się okazuje, Wielka Brytania potrzebuje cudzoziemców. Oficjalnie konserwatywny rząd pokazuje siłę, proponując kolejne radykalne sposoby odsyłania nielegalnych imigrantów. Najpierw Boris Johnson wymyślił deportowanie przybyszy do Rwandy – w zamian kraj ten miał otrzymać pomoc finansową. Teraz przerabiana jest ekspresowa odsyłka Albańczyków do ojczyzny. A po cichu rząd sam gorączkowo szuka personelu.
W ochronie zdrowia nieobsadzonych jest 133 tys. etatów. Pracownicy odchodzą z niej masowo. Lekarze po specjalizacjach wolą wstrzykiwać botoks. Wielu zabrał brexit. Czas oczekiwania na przyjęcie do szpitala ze skierowaniem osiągnął rekord – 12 godzin. Dlatego w najlepsze trwa drenaż lekarzy i pielęgniarek z krajów takich jak Nigeria czy Indie, bo kształcący się Brytyjczycy nie chcą pracować w Narodowej Służbie Zdrowia (NHS – National Health Service). Wybierają lepiej płatne zawody. W Londynie w niektórych przychodniach i szpitalach pracownicy urodzeni na Wyspach są rzadkością. Można tę różnorodność fetować, ale jest też druga strona medalu: wyciąganie lekarzy i pielęgniarek z biednych krajów Afryki i Azji oznacza dla tych ostatnich utratę specjalistów, za których długie i drogie studia zapłaciły, i których same dramatycznie potrzebują.
Kiedy David Cameron wprowadzał austerity, ukuł również termin „Big Society”, czyli wielkie społeczeństwo. Żeby odciążyć budżet, wiele funkcji państwa miały przejąć firmy prywatne lub instytucje charytatywne. Teraz rząd chce zapełnić luki w szpitalach wolontariuszami. Mają odbierać telefony, sprzątać na oddziałach i podawać chorym płyny. Pomóc ma też armia.
A jaką strategię długoterminową ma rząd? – Strajki służby zdrowia to jeden z powodów, dla których torysom trudno jest zająć ostre stanowisko. Pielęgniarki czy kierowcy karetek cieszą się powszechną sympatią – mówi DGP politolog Matthew Cole z Uniwersytetu w Birmingham. W Wielkiej Brytanii państwowa opieka medyczna jest uważana za świętą. Dla wielu Brytyjczyków jej istnienie – wobec braku podobnej instytucji w Ameryce – jest powodem do dumy. – Tradycyjnie strajki zawsze były bardziej niebezpieczne dla laburzystów niż dla torysów. Partia Pracy ze swej natury musi się dogadywać ze związkami zawodowymi. Natomiast dobrze wiadomo, że torysi są z nimi we wrogiej relacji – tłumaczy Cole.
Strajki bywają konserwatystom wręcz na rękę. Margaret Thatcher doszła do władzy na obietnicy ukrócenia potęgi związków zawodowych, które sparaliżowały Wielką Brytanię zimą 1978/1979. Z powodu masowych strajków w całym kraju okres ten nazwano „zimą niezadowolenia” (Winter of Discontent). Protest śmieciarzy sprawił wtedy, że na Leicester Square w centrum Londynu, gdzie znajdują się teatry i restauracje, śmieci piętrzyły się wyżej, niż wynosi wzrost przeciętnego człowieka. Szczury mnożyły się na potęgę. W Liverpoolu z powodu strajku grabarzy trupy przechowywano w fabryce. Podczas śnieżyc nie odśnieżano autostrad i wiele regionów było odciętych od świata. Zmęczenie ludzi strajkami i złość na protestujących odebrały rządzącym wtedy laburzystom władzę na wiele lat. – Torysi do 1992 r. używali zimy niezadowolenia jako argumentu na swoją korzyść i przeciw laburzystom – dodaje Cole.
W tym pamiętnym okresie brytyjscy pracownicy opuścili w sumie 29 mln dni pracy. Potem był już tylko jeden wielki strajk, choć mniej uniwersalny – górników w 1984 r., którzy występowali przeciw planom zamknięcia kopalni. Thatcher poradziła sobie z nim twardą ręką. Pod koniec jej rządów w 1989 r. długo strajkowali jeszcze kierowcy karetek. Od tego czasu już prawie nigdy liczba straconych dni pracy na skutek protestów nie przekroczyła miliona. Teraz się na to zapowiada.
Jest kilka różnic w porównaniu z zimą 1978/1979. Torysi nie są w opozycji, ale przy władzy. I to z powodu ich polityki austerity – przynajmniej częściowo – ludzie protestują. – W czasie zimy niezadowolenia również była inflacja, ale wynikała do pewnego stopnia z nieustannych podwyżek płac – wyjaśnia Cole. – Dziś jest inaczej. Inflacja była pierwsza i spowodowała spadek realnych płac – dodaje.
Kolejny powód sympatii Brytyjczyków do strajkujących wiąże się z mniejszą siłą związków zawodowych. Zrzeszają one dziś zaledwie 6 mln ludzi w porównaniu z 13 mln pod koniec lat 70. Za sprawą ustaw, które wprowadzili Thatcher i kolejne konserwatywne rządy, są bez porównania słabsze niż wtedy. Działają też bardziej demokratycznie. Na przykład głosowanie w sprawie rozpoczęcia strajku jest tajne. Kiedyś decyzję podejmowano jawnie, przez podniesienie rąk, przez co ludzie byli poddawani presji kolegów.
Dlatego strajki, przynajmniej na razie, nie są odbierane jako atak rozpuszczonej budżetówki na zwykłych ludzi, lecz jako zrozumiały protest tych, którym lata austerity i inflacja odebrały możliwość związania końca z końcem. Niektóre torysowskie media pracują jednak nad zmianą tego obrazu. „Daily Mail” oskarża pracowników poczty strajkujących przed świętami o „zadawanie bólu” i pyta, czy „zrujnują Boże Narodzenie”. Cytowany przez „Daily Express” lekarz „nie może sobie wyobrazić gorszego momentu na wstrzymanie świadczenia usług” niż pierwsza zima bez restrykcji covidowych. Do ostrzejszego rozprawienia się ze strajkującymi zachęca też „The Telegraph”. A rząd pracuje nad zaostrzeniem legislacji strajkowej.
Czas oczekiwania na przyjęcie do szpitala ze skierowaniem osiągnął rekord – 12 godzin. Dlatego trwa drenaż lekarzy i pielęgniarek z krajów takich jak Nigeria czy Indie
Na razie wystąpienia nie sprzyjają torysom – wręcz przeciwnie. Premier Rishi Sunak stał się gwiazdą w czasie pandemii, kiedy u boku rozchełstanego Borisa Johnsona ogłaszał kolejne pakiety wsparcia dla ludzi i przedsiębiorstw. Już wtedy wróżono mu, że zostanie szefem rządu. Ale jego miodowy miesiąc powoli się kończy. Wiele będzie zależeć od tego, jak sobie poradzi ze strajkami. Jeremy Hunt, minister skarbu, którego Sunak dostał w spadku po najkrótszym w historii Wielkiej Brytanii premierostwie Liz Truss, stawia na zaciskanie pasa i nie chce zgodzić się na takie podwyżki w budżetówce, jakich chcą pracownicy. Według niego wzrost wynagrodzeń tylko utrwali inflację. Zaproponował natomiast dalej idącą deregulację sektora bankowego, żeby przyciągnąć do City grube ryby i dać im na szaleństwa duże akwarium. „Wielka Brytania po to wyszła z UE, żeby wreszcie móc zachowywać się nieodpowiedzialnie” – spuentował to znajomy dziennikarz „Financial Times”.

Brexit pożera torysów

– Jako ktoś, kto się zna na ekonomii, Sunak musi w głębi serca zdawać sobie sprawę, że brexit jest katastrofą. Nie może natomiast tego przyznać – mówi w rozmowie z DGP Tim Bale, politolog z uniwersytetu Queen Mary w Londynie. Gołym okiem widać, że jak na razie skutki brexitu dla gospodarki są złe. Niedobór siły roboczej, zmniejszenie handlu z Unią Europejską, upadek wielu lokalnych biznesów, a także tarcia ze Szkocją i z Irlandią Północną. Brexit jest dla Szkotów ważnym argumentem za odłączeniem się od Wielkiej Brytanii. Ale ostatnio z jego powodu wróciła też dyskusja o zjednoczeniu Irlandii. Tylko 34 proc. ankietowanych uważa dziś, że brexit był dobrym pomysłem. 54 proc. jest przeciwnego zdania. – Te 34 proc. to najtwardszy elektorat torysów – zaznacza Bale. Jakiekolwiek nieśmiałe próby zbliżenia się z Unią Europejską prowadzą do natychmiastowego oporu frakcji najzagorzalszych brexitowców. Sunak stał się jej zakładnikiem. Partia Konserwatywna jest do tego stopnia podzielona, że podpadnięcie skrajnemu skrzydłu grozi upadkiem rządu. A Sunak ma słabą pozycję, więc musi uważać. Jest już trzecim premierem w tym roku, po Borisie Johnsonie i Liz Truss. Nie posiada mandatu demokratycznego – nie wygrał bowiem żadnych wyborów, lecz dostał premierostwo w wyniku przetasowań w rządzie, i to dwukrotnych. Brytyjczycy żartowali tej jesieni, że wsiadając do samolotu, nie są pewni, kto będzie premierem, kiedy wylądują.
Zakładnikiem brexitu stała się zresztą cała Wielka Brytania. Retoryka się zmieniła. Nikt już nie głosi, że rozwód z UE przyniesie spektakularny i natychmiastowy sukces – raczej krótko- i średnioterminowy ból. A co potem, nie wiadomo. Jedni są bardziej optymistyczni, inni mniej. Mimo to w kraju uformował się konsensus, że brexitu nie wolno już ruszać. Stało się i się nie odstanie. Komentarz o takiej wymowie napisał ostatnio sławny, zdecydowanie przeciwny brexitowi komentator „Financial Timesa” Martin Wolf. Ruszanie teraz brexitu doprowadziłoby, jego zdaniem, do chaosu. Trzeba po prostu zbiednieć z godnością i przełknąć tę żabę z filiżanką angielskiej herbaty.
– Nawet lider opozycji Keir Starmer zmienił ton i wypowiada się, jakby był brexitowcem – zauważa Bale. Dlaczego? – Część elektoratu Partii Pracy też popierała wyjście z Unii – to pierwszy powód. Drugi jest taki, że nikt nie chce wracać do tej wojny. Przypuszczam jednak, że jeśli Partia Pracy przejmie władzę, to zbliży nas do Europy, tylko po cichu – twierdzi ekspert.
Co do samego Sunaka, bogacza będącego jedną nogą w Ameryce, a drugą w Indiach, skąd pochodzi jego żona i gdzie teść jest miliarderem, to być może kiedyś szczerze wierzył w brexit. – Mógł sądzić, że zamknięcie się na Europę otworzy dla kraju drzwi do USA i Chin – uważa Bale. – Całe to liberalne środowisko nie znosiło europejskiej socjaldemokracji. Poza tym, żeby wybić się w Partii Konserwatywnej, trzeba było być eurosceptykiem. Ale teraz każdy widzi skutki dla gospodarki – dodaje Bale.
Sunak ma też inne problemy wizerunkowe – poza tymi związanymi z rodziną. Za rządem Johnsona, w którym był ministrem skarbu, ciągną się afery związane z rozdawaniem kontraktów krewnym i znajomym na dostawę środków do walki z pandemią. Media obecnie maglują o to zasiadającą w Izbie Lordów po stronie torysów baronessę Michelle Mone. W czasie pandemii Mone lobbowała znajomych w rządzie, żeby przyznali kontrakty na dostarczenie maseczek i fartuchów firmie, z której ona i jej mąż wyciągnęli następnie dziesiątki milionów funtów. Wylądowały one w rajach podatkowych, a para kupiła sobie jacht, samolot, konia wyścigowego i liczne mieszkania dla dzieci. Sunak jest „zszokowany” doniesieniami – choć był ministrem skarbu w rządzie, który przyznał podejrzane kontrakty.
Wielu uważa, że to wszystko jest schyłkiem trwającej od 12 lat epoki torysów. Przekonują, że tak jak zima niezadowolenia 1978/1979 odebrała władzę Partii Pracy na długie lata, tak obecna odbierze ją konserwatystom. Z posad państwowych odchodzą ostatnio nie tylko pielęgniarki, lecz także prawicowi posłowie. Matt Hancock, minister zdrowia w rządzie Johnsona w trakcie pandemii, ogłosił niedawno, że nie wystartuje w kolejnych wyborach. Hancock to jeden z najbardziej znanych polityków ostatnich lat. Kilka razy gościł na jedynkach tabloidów. W czasie covidu – trochę chłopiec do bicia gabinetu Johnsona. W kółko wysyłano go do BBC, żeby świecił oczami za wpadki rządu. Zresztą sam również był oskarżany o dawanie wielomilionowych kontraktów kolegom – m.in. właścicielowi lokalnego pubu w miejscowości, gdzie miał jeden z domów. Kamera monitoringu złapała go też na nieprzestrzeganiu dystansu społecznego, który sam wprowadził – całował swoją doradczynię Ginę Coladangelo. W wyniku skandalu rozpadły się małżeństwa zarówno Coladangeli, jak i Hancocka, który musiał również odejść z rządu. Ostatnio wrócił na czołówki tabloidów, bo wziął udział w reality show „Jestem celebrytą, zabierz mnie stąd”: w australijskiej dżungli dał się ugryźć skorpionowi, a następnie padł w ramiona ukochanej. To właśnie po tym występie Hancock ogłosił, że po obecnej kadencji Izby Gmin, czyli w 2024 r., odchodzi z polityki.
Opuszczenie parlamentarnych ław zapowiedziało też sporo innych posłów, w tym Sajid Javid, wpływowy polityk, który ma na koncie m.in. posady ministra skarbu i ministra zdrowia. Co niepokojące dla torysów, odejść zamierza również kilkoro młodych parlamentarzystów. „Przywodzi to na myśl paralele ze szczurami i tonącym okrętem” – skomentował pewien portal internetowy. Zdaniem Rory’ego Stewarta, popularnego posła konserwatywnego, który ma własną audycję radiową, wielu ludzi, zwłaszcza młodych, dodatkowo zniechęca brutalizacja życia politycznego w mediach społecznościowych. Posłanki dostają wulgarne wiadomości, często latają pogróżki. W ubiegłym roku poseł torysów David Amess został zadźgany podczas spotkania z wyborcami.
Do chaosu dorzuca swoje trzy grosze rodzina królewska, która powinna być opoką i ostoją. Na całego trwa tam awantura między Meghan i Harrym a szeroko pojętym Pałacem Buckingham. Serial dokumentalny pary na Netfliksie, który niedawno miał premierę, oskarża Pałac i wiele mediów o rasizm oraz fatalne traktowanie Meghan. W rewanżu te same gazety, które zagrzewają rząd do walki ze strajkującymi, szczują na młodego księcia i jego żonę, zarazem spijając każdy uśmiech z warg idealizowanej anty-Meghan, czyli żony księcia Williama Kate. Niebawem ma się ukazać książka Harry’ego „Spare” (Zapasowy), więc znów będzie gorąco. A co do oskarżenia o rasizm, to ostatnio znalazło ono potwierdzenie w tym, jak jedna z dam dworu, wieloletnia przyjaciółka królowej Elżbiety II i matka chrzestna Williama, potraktowała czarną prezeskę fundacji charytatywnej podczas oficjalnego spotkania w Pałacu. Wypytywała urodzoną w Wielkiej Brytanii kobietę, skąd „naprawdę” pochodzi. Nie mogła się pogodzić z tym, że ktoś czarnoskóry może „naprawdę” urodzić się w Wielkiej Brytanii. ©℗
Do chaosu dorzuca swoje trzy grosze rodzina królewska, która powinna być opoką i ostoją