Przed Trumpem izolacjoniści nie byli u republikanów głównym nurtem, teraz się nim stają - mówi Christopher McKnight Nichols, profesor historii na Uniwersytecie Stanowym Ohio.

Czym jest amerykański izolacjonizm? Przed wtorkowymi wyborami parlamentarnymi słyszymy to słowo bardzo często. Czy rozumiemy je poprawnie?
Często wydaje mi się, że nie. Przez historyków pojęcie to jest używane do opisania poglądów przeciwników tradycyjnie rozumianej polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, szczególnie w okresie międzywojennym. Izolacjonizm to chęć uniknięcia politycznych czy wojskowych zobowiązań lub sojuszów, szczególnie z państwami europejskimi. Przez osoby o takich poglądach postrzegane są one jako zbytnio wciągające. Tak samo jak udział w organizacjach międzynarodowych. Obecnie izolacjonizm rozumiany jest często opacznie, bo stosuje się go po prostu do opisu tych, którzy sprzeciwiają się danemu, punktowemu zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych na świecie. I tak izolacjonistami nazywa się tych, którzy nie popierali wojny w Iraku, byli przeciwnikami Partnerstwa Transpacyficznego (TPP) czy popierali wyjście z Afganistanu. W skrócie - jeśli nie jesteś za jakąś interwencją, łatwo zdobędziesz etykietkę izolacjonisty. Ale to zbyt proste, to jeszcze nie izolacjonizm.
Czyli przed I wojną światową nie było izolacjonizmu?
Właściwie pojęcia izolacjonizmu nie było aż do lat 20. ubiegłego wieku. Pojawiło się ono po traumie I wojny światowej, gdy przeciwnicy interwencji poza granicami stali się w USA bardzo silni. Tendencje izolacjonistyczne miały swój szczyt w latach 30. Było tak aż do japońskiego ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 r. Natomiast samo słowo „izolacja” w kontekście polityki zagranicznej pojawiło się pod koniec XIX w. w trakcie dyskusji o tym, jaką rolę powinna odgrywać w świecie rosnąca na znaczeniu Ameryka.
Czy historycznie izolacjonizm można łączyć z konkretnymi poglądami politycznymi czy społecznymi? Jakie grupy najczęściej reprezentowały izolacjonistyczne tendencje?
To zależy od okresu. W 1898 r., gdy Stany Zjednoczone toczyły wojnę z Hiszpanią i trwała debata o ewentualnej aneksji jej terytoriów - Portoryka, Guamu i Filipin - aktywnie działała Liga Antyimperialistyczna. Byli w niej liderzy związków zawodowych, konserwatyści, republikanie, demokraci. W tym czasie tendencje izolacjonistyczne były ponad partyjnymi podziałami. W latach 20. i 30. izolacjonizm dotyczył głównie prawej strony sceny politycznej. Ale było też wielu demokratów sprzeciwiających się wejściu USA do Ligi Narodów. Jeśli się spojrzy na lata 1940 i 1941, grupa wpływu America First Committee zrzeszała głównie konserwatystów, choć zaangażowani w nią byli też socjaliści i pacyfiści. W trakcie wojen w Wietnamie i Iraku sprzeciw wobec zamorskich interwencji pochodził z dwóch stron.
Ale złote czasy to okres międzywojenny. I wtedy też tendencje izolacjonistyczne miały chyba najbardziej wymierny wpływ na politykę zagraniczną. Na przykład przy zablokowaniu przez Senat dołączenia do Ligi Narodów.
Senat zablokował wejście USA do Ligi Narodów głównie przez sprzeciw wobec art. 10 Paktu Ligi Narodów, który głosił że „członkowie Ligi zobowiązują się szanować i utrzymywać przeciwko wszelkiej napaści zewnętrznej całość terytorialną i obecną niezależność polityczną wszystkich członków Ligi”. Ich zdaniem Stany Zjednoczone powinny działać na świecie same, według własnego uznania. I nie chcą być zaangażowani w wojnę, gdy np. Niemcy napadną na Francję. Dla Amerykanów pociągająca była też idea samowystarczalności. Z I wojny światowej wyszli jako światowy lider, chcieli pokazać, że nie muszą polegać na innych. Po 1918 r., jak wynika z badań opinii publicznej, Amerykanie chcieli się skupić na sprawach wewnętrznych. Zresztą to m.in. z powodu woli zajmowania się swoimi sprawami Amerykanie nie włączyli się szybko ani w I, ani w II wojnę światową. W okresie międzywojennym popularne były publikacje, że Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej wbrew swoim interesom. Na początku lat 40. America First Committee głosił, że lekcje z I wojny światowej pokazują, iż Ameryka nie powinna się angażować w kolejną. W Kongresie próbowano związać ręce prezydentowi Franklinowi Delano Rooseveltowi przy tworzeniu sojuszy, a przed jego trzecią kadencją republikanie rozpowszechniali hasło „trzecia kadencja - Trzecia Rzesza”.
Christopher McKnight Nichols, profesor historii na Uniwersytecie Stanowym Ohio / Materiały prasowe
A wielki kryzys? Kłopoty gospodarcze chyba też sprzyjały odcinaniu się od świata i koncentracji na własnych problemach.
Wielki kryzys napędzał izolacjonizm, a także rosnący w tym okresie na świecie nacjonalizm. Państwa podejmowały unilateralne kroki przeciwko sobie, w latach 30. wprowadzono mnóstwo taryf celnych, były one popularne także w USA. Republikańscy prezydenci z lat 20. stali na stanowisku, że USA na świecie powinny być zaangażowane w sprawy handlowe i kulturowe, ale niekoniecznie szerzej.
Co spowodowało odrzucenie izolacjonizmu przez społeczeństwo i polityków? Jaki był moment przełomowy?
Zmianę spowodował japoński atak na Pearl Harbor, bez tego podjęcie decyzji o wejściu do wojny zajęłoby więcej czasu.
A w kwestii zaangażowania się w wojnę w Europie? Co zmieniło podejście Amerykanów?
Z obecnej perspektywy w oczy rzuca się to, jak dużo było w Ameryce sympatii dla zaatakowanych przez Niemców Brytyjczyków. Generalnie panowała szeroka zgoda na mocne wsparcie sojuszników w Europie, ale długo nie było chęci pójścia na wojnę. Natomiast sama ustawa Lend-Lease, dająca prezydentowi szerokie uprawnienia w kwestii transferu uzbrojenia, nie była tak ważna dla elektoratu. Choć America First Committee przekonywał, że Roosevelt wchodzi w wojnę w Europie bez poparcia społeczeństwa i reprezentuje „imperialistyczną prezydenturę”.
Rozmawiamy kilka dni przed wyborami parlamentarnymi. Jest niemal pewne, że w Kongresie zasiądzie więcej lojalistów Donalda Trumpa. Większość z nich jest nazywana izolacjonistami. Mimo wojny w Ukrainie Amerykanie skłaniają się w kierunku izolacjonizmu?
W Kongresie po stronie republikanów jest wciąż silna frakcja interwencjonistów, którzy chcą na świecie propagować amerykański styl życia, wspierać Ukrainę. Równocześnie nie da się ukryć, że doszło do momentu, w którym równie silna stała się frakcja stojąca na stanowisku, że trzeba ograniczyć wsparcie dla Ukrainy. Przede wszystkim Amerykanie nie są zainteresowani wysyłaniem wojsk poza granice kraju. To może wydawać się rozsądne po wojnach w Afganistanie i Iraku, ale równocześnie jest bardzo podobne do tego, co słyszało się 100 lat temu. Drugą sprawą, którą bym podkreślił, jest strach przed obcym. W latach 20. XX w. popularny był Ku Klux Klan, rosły ksenofobia i nacjonalizm. To zaowocowało najostrzejszym prawem migracyjnym w historii USA. Teraz dla republikanów w kampanii kwestia ochrony granic jest właściwie sprawą numer jeden. Mówią: budujmy mury i nie interweniujmy poza granicami, jeśli nie jest to bezpośrednio związane z naszym interesem. Do tego dochodzi krytyka globalizacji i organizacji międzynarodowych, która ma korzenie jeszcze w XIX w.
Kiedy to się zmieniło i to republikanie stali się większymi od demokratów przeciwnikami interwencji USA na świecie? Na początku XXI w. to przecież głównie demokraci sprzeciwiali się wojnom w Iraku i Afganistanie republikańskiego prezydenta George’a W. Busha?
Demokraci byli podzieleni. Wielu wspierało wojnę w Iraku, choćby Hillary Clinton. Ale już Barack Obama w kampanii podkreślał, że był jej przeciwny. Zmianę wywołała zaś prezydentura Donalda Trumpa. Tak, wcześniej izolacjoniści byli i w Partii Republikańskiej, ale nie stanowili głównego nurtu w tym ugrupowaniu. Jako ważny moment wskazałbym też powstanie konserwatywno-libertariańskiego ruchu Tea Party i wybory parlamentarne w 2010 r. Wzrosło wtedy znaczenie konserwatystów, którzy są za zdecydowanym ograniczeniem roli rządu, także w kwestii polityki zagranicznej, a zarazem sprzeciwiają się kolektywnym układom międzynarodowym. ©℗
Rozmawiał w Waszyngtonie Mateusz Obremski