- Putin chciał pokazać światu, że Biden nie jest jedynym graczem na Bliskim Wschodzie oraz że istnieją inne międzynarodowe siły, które mają tam interesy - powiedział Michael Young, analityk związany z oddziałem Carnegie Endowment for International Peace w Bejrucie.

Michael Young, analityk związany z oddziałem Carnegie Endowment for International Peace w Bejrucie / Materiały prasowe
Prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden wrócił z podróży do Izraela i Arabii Saudyjskiej z pustymi rękami. W dodatku do mediów wyciekły informacje, że Rijad kupuje tanią rosyjską ropę, by swoją sprzedawać drożej na Zachodzie. Komplikuje to wysiłki amerykańskiej administracji zmierzające do odcięcia Kremla od zarabiania na dostarczaniu energii. Czy można powiedzieć, że prezydent poniósł na Bliskim Wschodzie klęskę?
Wiele osób miało wygórowane oczekiwania co do tej wizyty. Szczególnie w zakresie praw człowieka i Palestyny. Nie zostały spełnione, więc uznano, że Biden poniósł porażkę. Prezydent nie po to jednak przyleciał na Bliski Wschód. Chciał jedynie wybadać teren, jeśli chodzi o możliwości zwiększenia produkcji ropy. Żeby zobaczyć realne skutki jego działań, musimy poczekać na szczyt państw OPEC w przyszłym miesiącu. Mówienie, że poniósł porażkę, jest więc przedwczesne. Prawdą jest, że nie wyjechał z Dżeddy z konkretnymi rozwiązaniami, ale być może próbował w ten sposób uniknąć wprowadzenia w zakłopotanie Saudyjczyków, którzy nie chcą wchodzić w konfrontację z Rosją.
Istotna była też kwestia zagrożeń ze strony Teheranu.
Mówiąc, że Stany nie pozwolą Iranowi na posiadanie broni jądrowej, Biden posunął się najdalej, jak tylko mógł. To było bardzo mocne oświadczenie.
Dla wielu brzmi jak zobowiązanie. Równie istotna jest tu perspektywa irańska. Władze w Teheranie czują zagrożenie, kiedy obserwują spotkania takie jak to w Dżeddzie. Uczestniczy w nich bowiem wiele sąsiadujących państw, które na dodatek dyskutują z Izraelem nad uruchomieniem systemu obrony powietrznej. W tym miesiącu Iran za pośrednictwem Hezbollahu wysłał z Libanu drony nad izraelskie pola gazowe. Uważam, że było to ściśle związane z irańskim poczuciem braku bezpieczeństwa. Teheran pokazuje w ten sposób, że ma także inne karty, którymi może grać. Jedną z nich są dostawy izraelskiego gazu do Europy.
Jakiej reakcji spodziewa się pan po Iranie, jeśli współpraca w zakresie obrony powietrznej faktycznie dojdzie do skutku?
Być może będzie próbował w jakiś sposób sprawdzić ten system, ale w tym momencie nie mamy wystarczająco dużo wiedzy na temat tego, czym on w ogóle będzie.
Wczoraj Teheran odwiedził prezydent Rosji Władimir Putin. To jego druga podróż zagraniczna od rozpoczęcia inwazji na Ukrainę. Ogłosił ją tuż przed wizytą Bidena we wrogich Iranowi państwach, wywołując obawy o wybuch nowej zimnej wojny. Co Putin chciał tym osiągnąć?
Szczyt (Rady Współpracy Zatoki Perskiej - red.) był w pewnym sensie symbolicznym wysiłkiem państw arabskich, które dążą do tego, by się połączyć i stanąć razem przeciwko Iranowi. Myślę, że Putin chciał pokazać wszystkim, że jest gotów zrównoważyć to wizytą w Teheranie. Nie oznacza to jednak, że Irańczycy zakończą dialog z sąsiadami ani że Rosjanie zerwą dobre stosunki z państwami arabskimi. Mówimy bowiem o manewrach dyplomatycznych - wszystkie strony pozostawiają swoje kanały otwarte. W Iraku trwają np. negocjacje między Saudyjczykami a Irańczykami, obserwujemy też rozmowy między Irańczykami a Egipcjanami, Emiratczykami czy Jordańczykami. Innymi słowy, istnieje dialog pomiędzy Teheranem a pozostałą częścią świata arabskiego. Rosja również nie zamierza zrywać swoich dotychczasowych więzi z państwami arabskimi.
Myślę więc, że każda ze stron próbuje w pewien sposób manewrować, aby chronić interesy swoje i swoich partnerów. Wizyta Putina została więc po prostu zaplanowana w odpowiedzi na wizytę Bidena. Putin chciał pokazać światu, że Biden nie jest jedynym graczem w regionie oraz że istnieją inne międzynarodowe siły, które mają interesy na Bliskim Wschodzie.
Rywalizacja Stanów Zjednoczonych i Rosji dopiero się w regionie rozkręca. Może doprowadzić do konfrontacji zbrojnej z udziałem Iranu?
Niekoniecznie. Iran na wojnę pójdzie tylko, jeśli problem będzie dotyczył irańskich interesów. Poza tym Irańczycy dzisiaj wcale nie chcą konfliktu zbrojnego. Ich działania można porównać do gry w szachy.
Pokazują swoim sąsiadom i Amerykanom, że istnieje wiele miejsc, w których mają wpływy. Europejczykom i Amerykanom udowadniają, że mogą wpłynąć na eksport izraelskiego gazu do Europy dzięki przelotom dronów nad polami Karisz. Oczywiście nadal odgrywają też ważną rolę w Iraku i Jemenie. Nie zdecydowaliby się jednak iść na wojnę. Nawet jeśli Hasan Nasr Allah (przywódca wspieranego przez Iran Hezbollahu - red.) powiedział, że chce wojny, nie sądzę, że naprawdę miał to na myśli.
Wysłał w ten sposób ostrzeżenie, że jeśli Amerykanie wezmą sobie za cel libański projekt gazowy, to Hezbollah będzie wolał walczyć niż, jak to ujął, umrzeć z głodu. Trzeba jednak pamiętać, że słowa te skierowane były głównie do odbiorców w Libanie, choć oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę, że jest w tym głębsze przesłanie dotyczące Iranu. Innymi słowy, jeśli Hezbollah celuje w izraelski eksport gazu, jest to tak naprawdę instrument w rękach Ajatollahów. Próbują w ten sposób pokazać, że również odgrywają ważną rolę w regionie. Wszyscy chcą rzucić się na Teheran, a on udowadnia, że też ma karty, którymi może grać.
Czy w takim razie USA tę rywalizację mogą wygrać?
Nie sądzę, żeby dzisiaj ktokolwiek był w stanie tę nową zimną wojnę wygrać. Myślę, że Stany Zjednoczone próbują jedynie skonsolidować swoje sojusze w regionie, który się zmienia. Nie znajdujemy się już w przeszłości, w której to hegemoniczna Ameryka dominowała na Bliskim Wschodzie. Rosja także ma znacznie mniejsze możliwości niż wcześniej, a wojna w Ukrainie wcale nie wzmocni jej pozycji w regionie. Dzisiaj do czynienia mamy przede wszystkim z regionalnymi potęgami, które mają swoje własne agendy i które są skłonne układać się np. z Ameryką, ale chcą też - jeśli na to wskazują ich interesy - iść własną drogą.
Znajdujemy się na zupełnie innym Bliskim Wschodzie niż 20 czy 30 lat temu. Amerykanom będzie trudniej uzyskać aprobatę regionalnych sojuszników. Rozmawiając więc o zimnej wojnie, powinniśmy zrozumieć, że bliskowschodnie potęgi mają obecnie zdecydowanie więcej władzy, niż miały za czasów prezydenta George’a W. Busha. Wpływowe są Izrael, Turcja czy Arabia Saudyjska. Państwa te mają teraz o wiele więcej do powiedzenia.
Patrząc na obecną sytuację wyłącznie przez pryzmat rosyjsko-amerykańskiego zjawiska, zapominamy, że cała sprawa jest bardziej skomplikowana.
Rozmawiała Karolina Wójcicka