W ostatnich tygodniach przez ukraińskie, a w ślad za nimi zachodnie media przetoczyła się informacja o zaminowaniu 300 tys. km kw. ukraińskiego terytorium. Oznaczałoby to, że miny zostały postawione na połowie terytorium kraju, czyli obszarze nieco mniejszym niż powierzchnia Polski. Sprawdziliśmy: informacja okazała się ogromnym skrótem myślowym.
„Najeźdźcy zaminowali w Ukrainie blisko 300 tys. km kw. terytorium, włącznie z terenami tymczasowo okupowanymi” - podał 26 maja Ukrinform. „Rozminowania potrzebuje niemal połowa Ukrainy” - alarmował 11 kwietnia w nagłówku „Lwiwśkyj Portał”. I choć dalszy ciąg artykułów był zniuansowany, wiadomość poszła w świat. „Ukraina należy do najbardziej zaminowanych krajów Europy. Państwowa Służba Sytuacji Nadzwyczajnych (DSNS) podała w zeszłym tygodniu, że 300 tys. km kw. - powierzchnia Arizony lub Włoch - musi zostać sprawdzone. Trwające walki tylko powiększą ten obszar” - pisała 15 czerwca agencja AP.
„Cały Donbas i inne części Ukrainy są gęsto zaminowane. Oprócz min przeciwczołgowych, z których wiele jest ukrytych w trawie, można też spodziewać się innych «niespodzianek», jak niewybuchy czy miny przeciwpiechotne. - Kiedy ok. 3 tygodnie temu nagrywałem ten materiał, szacowało się, że zaminowane jest ok. 80 tys. km kw. kraju. Dziś Państwowe Pogotowie Ratunkowe Ukrainy (chodzi o DSNS - red.) mówi już o 300 tys. km kw., które wymagają rozminowania. To prawie tyle, co terytorium Polski - komentuje Marcin Wyrwał” - napisał 24 czerwca Onet.
Reklama
Przed inwazją Rosjanie kontrolowali 7 proc. terytorium Ukrainy - Krym i część Donbasu. Obecnie okupują 20 proc. Do tego można dodać kilka procent ziem opanowanych przejściowo w okolicach Kijowa czy Czernihowa, z których okupanci już się wycofali. Nawet gdyby uznać, że agresor zaminował każdy hektar, na którym stanęła jego stopa, trzeba by założyć, że na każdy taki hektar obrońcy zrobili to samo na hektarze kontrolowanego przez siebie terenu. Lokalnie takie instalacje są poważnym problemem. Zaminowanie dojść do portów to cios dla handlu zagranicznego. W obawie przed desantem Ukraińcy zrobili to samo na plażach i latami będą one stanowić problem wzdłuż granic, dawnych linii frontów, dróg i wokół obiektów strategicznych. Ale postawienie ich na 300 tys. km kw. nie tylko nie miałoby sensu wojskowego. Byłoby też technicznie niemożliwe.
Dotychczas najsilniej zaminowanym krajem Europy była Bośnia i Hercegowina. W 2017 r. szacowano, że groźny wciąż pozostaje obszar wielkości 1000 km kw., na którym może się znajdować 80 tys. min. Gdyby w Ukrainie zaminowano połowę terytorium, a nasycenie nimi było podobne do bośniackiego, trzeba by użyć 23 mln sztuk. Według ostatnich dostępnych danych Rosja miała w magazynach 26,5 mln min przeciwpiechotnych, jednak już wówczas eksperci szacowali, że duża część z nich jest niezdatna do użycia.
DSNS nie odpowiedziała na nasze pytania. Zadaliśmy je więc Tymurowi Pistriusze, szefowi Stowarzyszenia Saperów Ukrainy (ASU). - I słusznie, że coś panu w tym nie pasowało - odpowiedział. - Zwróciliśmy się do DSNS, żeby to wyjaśnili. Odpowiedzieli, że włączyli do tego obszaru całość terenów okupowanych, włącznie z Krymem, wszystkie ostrzelane terytoria, a nawet ziemie, które trzeba sprawdzić pod kątem skutków II wojny światowej, bo do dziś, jak i w Polsce, znajdujemy niewybuchy z tamtych czasów - dodaje Pistriuha.
- Podkreślam: to nie jest terytorium zaminowane. Zawsze akcentujemy, że chodzi o tereny potencjalnie niebezpieczne, czyli wymagające sprawdzenia pod kątem tzw. humanitarnego rozminowania. Szuka się nie tylko min pozostawionych przez rosyjskich żołnierzy, ale i niewybuchów, które też podlegają unieszkodliwieniu - tłumaczy. Jak mówi Pistriuha, resort obrony szacuje wielkość terytorium podlegającego takiemu sprawdzeniu na 160 tys. km kw. Dane ASU mówią o 136 tys., Pistriuha dodaje, że po oględzinach ta powierzchnia się zmniejszy.
- Z punktu widzenia technologii oczyszczania terenu sam fakt obecności wojska na danym obszarze wymusza sprawdzenie go pod kątem niebezpiecznych pozostałości - uzupełnia. Najpierw sprawdza się drogi, przydomowe działki i budynki mieszkalne, tereny przylegające do sieci elektroenergetycznych i innych obiektów infrastruktury krytycznej. Ołeh Bondar z DSNS szacował, że cały proces może potrwać nawet dekadę. ©℗
Komentarze(6)
Pokaż: