Do napięć między Rosjanami a Amerykanami w Syrii dochodzi od samego początku trwającej w tym kraju wojny. W czerwcu nastąpił jednak – jak określił to w rozmowie z „Wall Street Journal” jeden z amerykańskich dyplomatów – „znaczny wzrost prowokacji” ze strony rosyjskiej. Do najpoważniejszej doszło w środę – rosyjskie siły powietrzne zbombardowały w ten dzień ważną strategicznie bazę w at-Tanf, przy granicy z Irakiem i Jordanią.
Na co dzień w obiekcie na pustyni stacjonuje ok. 200 amerykańskich żołnierzy, którzy oficjalnie szkolą w niej bojowników walczących z samozwańczym Państwem Islamskim (IS). Ofiar środowego nalotu na bazę nie ma. Przed bombardowaniem Rosjanie za pośrednictwem specjalnego kanału komunikacyjnego uprzedzili Waszyngton, dając czas na ograniczenie strat. To – jak twierdzi amerykańska prasa – sugeruje, że Rosjanom nie chodziło o krwawy atak, ale pokazanie mocy i tego, że są w Syrii w stanie zagrozić USA.
Mimo to dla Waszyngtonu atak na at-Tanf to niepokojący sygnał. „Staramy się unikać błędnych kalkulacji lub działań, które mogą prowadzić do niepotrzebnego konfliktu. To pozostaje naszym celem. Jednak ostatnie ruchy Rosji są prowokacyjne i prowadzą do eskalacji” – przekazał w oświadczeniu gen. Michael Kurilla, szef Centralnego Dowództwa Stanów Zjednoczonych. Lód jest wyjątkowo kruchy ze względu na Ukrainę. Amerykanie zbroją Kijów – w ubiegłym tygodniu Pentagon ogłosił kolejny pakiet wojskowego wsparcia dla naszego wschodniego sąsiada, tym razem sięgający miliarda dolarów.

W bazie stacjonuje na co dzień do 200 żołnierzy z USA

Bazę w at-Tanf Rosjanie zbombardowali już w 2016 r., zabijając przy tym prawdopodobnie kilku opozycyjnych syryjskich bojowników. Od tego czasu wielokrotnie apelowali do Amerykanów o jej opuszczenie. Bezskutecznie. Oddziały w bazie zachował nawet ograniczający amerykańską obecność w Syrii były prezydent Donald Trump. To dlatego, że at-Tanf jest dla USA ważnym strategicznie miejscem na mapie Bliskiego Wschodu. Baza znajduje się w pobliżu ważnego szlaku komunikacyjnego i przerzutowego, trasy biegnącej z Bagdadu do Damaszku, w którym niezmiennie rządzi prezydent Baszar al-Asad, sojusznik Rosji. I choć Amerykanie szkolą w niej bojowników przeciwdziałających IS, to część z nich sięga również po broń, by walczyć z syryjskimi prorządowymi oddziałami.
Od początku wojny w Syrii Moskwa wspiera rząd al-Asada, a Waszyngton grupy opozycyjne. Szczęśliwie do tej pory większych bezpośrednich starć między Amerykanami a Rosjanami nie było, obie strony starają się uniknąć takiego scenariusza. Do największego doszło w lutym 2018 r., gdy najemnicy związanej z Kremlem Grupy Wagnera ostrzelali na wschodzie Syrii wojska USA. W ramach odwetu Stany Zjednoczone przeprowadziły na nich nalot, w którym śmierć mogło ponieść nawet kilkuset Rosjan. Zgodnie z szacunkami w Syrii przebywa na ten moment ok. 900 amerykańskich żołnierzy. Większość na północy kraju, gdzie rolą USA jest szkolenie kurdyjskich Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG), obecnie szykujących się do odparcia zapowiadanej przez Turcję ofensywy zbrojnej.