- Sięganie do odległych czasów, aby określić, jakie prawa przysługują ludziom, pomija niektóre grupy społeczne - uważa Lucinda Finley, prawniczka i profesorka Uniwersytetu w Buffalo. Zajmuje się prawami reprodukcyjnymi kobiet.

ikona lupy />
Lucinda Finley, prawniczka i profesorka Uniwersytetu w Buffalo. Zajmuje się prawami reprodukcyjnymi kobiet / Materiały prasowe
W ubiegłym tygodniu Senatowi nie udało się przegłosować ustawy, która chroniłaby prawo do przerywania ciąży na całym terytorium Stanów Zjednoczonych. Czy politycy mają w obecnej sytuacji jakiekolwiek pole manewru?
Jakiekolwiek działania na poziomie krajowym nie są teraz możliwe. Biorąc pod uwagę, jak bardzo podzielony jest Senat, trzeba by większości co najmniej 60 członków jednej partii, aby ochronić lub ograniczyć prawa aborcyjne. Przez najbliższych kilka lat, kiedy Joe Biden wciąż będzie prezydentem USA, nie doczekamy się więc na szczeblu federalnym żadnej ustawy dotyczącej przerywania ciąży. To sytuacja patowa.
Jaki los czeka w takim razie Amerykanki?
Powstało już kilka inicjatyw. Zarówno ze strony stanów pro-choice, jak i prywatnych organizacji. Niektóre stany zaproponowały fundusze na sfinansowanie dodatkowych ośrodków aborcyjnych, ale i bezpośredniej pomocy w pokryciu kosztów całego procesu - aborcji, podróży czy opieki nad dziećmi - dla kobiet, które będą musiały przyjechać z tych części kraju, w których przerywanie ciąży będzie surowo zabronione. W ostatnich dniach tego rodzaju przepisy zostały wprowadzone np. w stanie Nowy Jork. Od czasu wycieku projektu opinii Sądu Najwyższego USA nastąpił też znaczny wzrost prywatnych darowizn na rzecz organizacji kobiecych. Tylko że tych środków - zarówno państwowych, jak i prywatnych - z pewnością nie wystarczy, aby zaspokoić potrzeby finansowe wszystkich kobiet. Jeśli projekt opinii SN zostanie przyjęty, a spodziewam się, że tak właśnie będzie, to mimo szczerych chęci wielu osób dostęp do aborcji w USA zostanie zdecydowanie ograniczony.
Na razie mówimy o aborcji, ale obecny spór jest związany przecież z innymi procedurami, jak np. metoda in vitro. Czy ona też będzie zagrożona?
Myślę, że tak. W Luizjanie zaproponowano już ustawę, która co do zasady miałaby definiować życie ludzkie jako rozpoczynające się w momencie poczęcia. Prawdopodobnie ograniczyłaby więc in vitro i niektóre metody antykoncepcji, w tym wkładki wewnątrzmaciczne. In vitro polega bowiem na stworzeniu wielu zapłodnionych embrionów, a następnie wybraniu tego, który ma największe szanse na przeżycie. Są one wszczepiane do macicy. Ustawa, która definiuje je jako istoty ludzkie, uniemożliwiłaby ich niszczenie i mogłaby sprawić, że osoby świadczące usługi w zakresie sztucznego zapładniania ograniczyłyby swoją działalność.
Czy potencjalna decyzja SN wpłynie na politykę aborcyjną na świecie?
Trudno powiedzieć, jaki będzie krótkoterminowy wpływ tego kryzysu poza Stanami Zjednoczonymi. Amerykanie i Polacy ograniczają prawa aborcyjne, ale przecież większość państw je właśnie liberalizuje. Myślę więc, że aktywiści zmobilizują się jeszcze bardziej, aby upewnić się, że dostęp do legalnej aborcji w ich państwach będzie chroniony. Jednocześnie trzeba pamiętać, że ruchy antyaborcyjne także zostaną ośmielone tym, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Będą przekonywać społeczeństwo, że cała walka może potrwać długo, ale jak pokazuje przykład USA, wszystko jest możliwe. Wydarzenia te na pewno sprawią, że aborcja stanie się jeszcze bardziej dzielącą kwestią polityczną w każdym zakątku globu.
Aborcja nie jest jedynym takim sporem. Społeczeństwo polaryzuje choćby kwestia małżeństw jednopłciowych. Czy spodziewa się pani, że SN weźmie wkrótce na celownik prawa osób LGBT?
Oczywiście, że może do tego dojść. Zaraz pojawią się głosy, że według projektu opinii SN osoby tej samej płci nie mają prawa do zawierania małżeństw. W dokumencie tym sędzia Samuel Alito odwołuje się bowiem do prawa zwyczajowego, które obowiązywało przed uchwaleniem konstytucji USA, i tego, które funkcjonowało po wojnie secesyjnej, gdy przyjęto XIV poprawkę do naszej konstytucji. Jakie prawa były wówczas uznawane? Na pewno nie te dotyczące gejów i lesbijek. Tak więc jego rozumowanie, polegające na sięganiu do pewnych odległych czasów w historii, aby określić, jakie prawa przysługują ludziom współcześnie, w oczywisty sposób pomija niektóre grupy społeczne. W Anglii czy Stanach Zjednoczonych kobiety były wtedy uważane za własność swoich ojców lub mężów. Nie miały żadnych niezależnych praw. ©℗
Rozmawiała Karolina Wójcicka