Najpierw pandemia COVID-19, a teraz wojna w Ukrainie. Plus gospodarcze starcie Zachodu z Rosją. Na podstawie tych faktów niektórzy obserwatorzy stawiają tezę, że globalizacja w sposób trwały wyhamuje. A może pójdzie to jeszcze dalej. Może będziemy mieli wręcz „rekonfigurację”, „deglobalizację”, „reshoring” albo „nearshoring”. Czy jest coś na rzeczy? Pytanie takie stawia sobie w najnowszej publikacji Michele Ruta z Banku Światowego.

Oczywiście każdą opowieść o perspektywach globalizacji zacząć trzeba od stwierdzenia, że ryzyko związane z globalną działalnością biznesową rośnie. Nieważne, czy masz inwestycje w Rosji lub Ukrainie, czy korzystasz tylko z surowców dostarczanych z tych rejonów, czy też produkujesz albo handlujesz czymś, co pozwala ci je omijać. Zmiana światowych łańcuchów dostaw wpływa na twoją działalność i musisz przeznaczyć dodatkowe fundusze na pokonanie trudności. Można nawet powiedzieć, że przez ostatnie 30 lat tzw. ryzyko geopolityczne zniknęło z radarów sporej części uczestników globalizacji. No, może z wyjątkiem tych, którzy kręcili się gdzieś w okolicach Bliskiego Wschodu. Teraz to ryzyko musi zostać wkalkulowane niemal przez wszystkich. Takie są reguły interesów w trzeciej dekadzie XXI w.
Michele Ruta przypomina jednak, że ryzyko geopolityczne nie jest jedynym czynnikiem, który biorą pod uwagę uczestnicy globalizacyjnej gry. Oczywiście każdy by wolał, żeby czerpanie korzyści z inwestycji tysiące kilometrów od bezpiecznych korporacyjnych central przebiegało bez niespodzianek. Ale przecież konieczność ograniczenia skali działalności, przerwy w ciągłości pracy czy potrzeba dodatkowego ubezpieczenia aktywności nie przekreślają jeszcze sensowności całego przedsięwzięcia. Trzeba pamiętać, że globalne inwestycje to zazwyczaj bardzo zyskowne sprawy. A – jak mówił gangster Siara z „Kilera” – „kurom złotych jaj się nie urywa”. Zwłaszcza że koszty czystej produkcji – podatki, wynagrodzenia – w krajach, gdzie Zachód od kilku dekad lokował inwestycje, wcale się nie zwiększyły. Trudno też oczekiwać, że podniesie je COVID-19 czy wojna rosyjsko-ukraińska. Większość korporacji – pisze Ruta – zastosuje więc pewnie zasadę „pożyjemy, zobaczymy”. Żadnych nerwowych ruchów, bo za pół roku kurz może opaść, a życie będzie się toczyło dalej.
Od początku inwazji mamy wielką presję polityczno -konsumencką na biznes, by wycofał się z Rosji. Warto jednak zauważyć, że najchętniej poddają się jej ci, którzy mają najmniej do stracenia – jak firmy z branży handlowej czy finansowej
Od początku inwazji mamy rzecz jasna wielką presję polityczno-konsumencką na biznes, by wycofał się z Rosji. Warto jednak zauważyć, że najchętniej poddają się jej ci, którzy mają najmniej do stracenia – jak firmy z branży handlowej czy finansowej. To znaczy te, których obecność na zagranicznym rynku nie jest związana z wielkimi „fizycznymi” inwestycjami. Inaczej na sprawę patrzą np. samochodziarze czy inni producenci maszyn. Im do wychodzenia niespieszno, bo sporo ich tam trzyma. Również ich interesy będą sprawiały, że globalizacja nie będzie przypominała piruetu na lodzie zakończonego odjazdem łyżwiarza w przeciwnym kierunku. Oni już zapuścili korzenie.
Wszystko to oczywiście przy założeniu, że działać będą jedynie siły rynkowe, czyli proste rachunki zysków i strat po stronie firm. Można sobie wyobrazić sytuację, w której do zmiany kierunków globalizacji zacznie się wtrącać państwo. Gdyby w stolicach takich jak Waszyngton, Berlin, Londyn czy Paryż zapadła decyzja polityczna, to mielibyśmy inną sytuację. Wtedy – przewiduje Ruta – można sobie wyobrazić mocną rekonfigurację globalizacji. Ale za taką decyzją musiałyby iść miliardowe programy rządowych zachęt. Na nie biznes nie pozostanie obojętny. Bez nich zmieni się niewiele. A już na pewno nie tak szybko. ©℗