„Kulturowi marksiści” i „apologeci titoizmu” to tylko dwie z licznych obelg, jakie pod adresem platformy Możemy!, skupiającej niewielkie lewicowe, aktywistyczne i proekologiczne partie wystosowali chorwaccy politycy z prawego skrzydła. Wyjątkowymi zdolnościami oratorskimi popisał się były minister kultury, który nazwał Możemy! i nowego burmistrza stolicy Tomislava Tomaševicia „teoretykami lesbijskiego syndykalizmu”. Kampania kontrkandydata Tomaševicia – nacjonalistycznego pieśniarza i lidera partii Ruch Ojczyźniany, Miroslava Škory – przed majowymi wyborami lokalnymi składała się głównie z oczerniania nowej siły na scenie politycznej.
– To była najbardziej brutalna kampania w historii chorwackiej polityki. Choć Możemy! jest partią bliską centrum, przeciwnicy przedstawiali ich jako skrajną lewicę, a słowo „aktywista” nagle stało się określeniem pejoratywnym – mówi nam Anja Vladisavljević, chorwacka dziennikarka portalu Balkan Insight. – Mam nadzieję, że taki sposób myślenia nie stanie się elementem dyskursu – dodaje. Mimo to Tomašević w drugiej turze otrzymał ponad 65 proc. głosów. Partia Škory ma jednak solidne poparcie utrzymujące się w skali kraju na poziomie ok. 8–9 proc. Oznacza to, że gdyby wybory odbyły się dziś, w Chorwacji Škoro rywalizowałby o trzecie miejsce właśnie z Możemy!.
U źródeł tego poparcia w przypadku obu relatywnie nowych partii leży ich niewielkie doświadczenie polityczne. Najbardziej zaskakującym elementem wyborów lokalnych był fakt, że w drugiej turze w stolicy nie znalazł się kandydat partii dominujących w chorwackiej polityce od uzyskania przez ten kraj niepodległości w 1991 r. – ani konserwatywnej, rządzącej obecnie Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej (HDZ), ani Socjaldemokratycznej Partii Chorwacji, z której wywodzi się obecny prezydent. W Splicie, drugim największym mieście w kraju, dość nieoczekiwanie burmistrzem został fizyk i naukowiec Ivica Puljak.
Również w innych samorządach widać chęć zmiany status quo. Wielu komentatorów wieści więc koniec trwającego trzy dekady duopolu, ale pozbycie się starych elit, a przede wszystkim stworzonych przez nich sieci relacji władzy, może nie być takie proste. Doskonale wiedzą o tym politycy HDZ, mającej nie tylko większość w parlamencie, ale i najbardziej rozbudowaną siatkę powiązań, szczególnie na prowincji. Ich kampania w dużej mierze polegała na szantażu polityczno-emocjonalnym: jeśli wygramy, załatwimy pieniądze dla lokalnych społeczności od rządu, a jeśli wybierzecie naszych przeciwników, liczcie się z tym, że nie dostaniecie nic.
Kradł, ale się dzielił
Dla Zagrzebia te wybory od początku były historyczne. Od 20 lat miastem zarządzał Milan Bandić. Choć znienawidzony przez wielu i regularnie zawiadujący miastem z aresztu, sześciokrotnie został wybrany na urząd burmistrza. W Chorwacji, w której ponad jedna piąta ludności zamieszkuje Zagrzeb, stanowisko to wiąże się z realną siłą, nie tylko polityczną, ale przede wszystkim ekonomiczną. Po trzęsieniu ziemi z 2020 r., które zniszczyło wiele budynków w centrum, niewielkie postępy w renowacji przyczyniły się do zwiększenia niezadowolenia z jego rządów. Wciąż miał szansę na zwycięstwo, zapowiadała się ostra walka do ostatniego głosu. W lutym Bandić zmarł jednak na zawał, według nieoficjalnych informacji na skutek zabójczego połączenia viagry i kokainy.
– Nagła śmierć Bandicia zupełnie zmieniła kampanię w stolicy. Wielu kandydatów musiało zmodyfikować strategię polegającą na krytykowaniu dotychczasowego burmistrza – mówi Vladisavljević. Warto jednak przyjrzeć się przebiegowi kariery Bandicia. To nie tylko kopalnia anegdot i kuriozalnych wypowiedzi, ale przede wszystkim symptomatyczny przykład modelu sprawowania władzy na Bałkanach. W ciągu zaledwie kilku lat miasto stało się jego prywatnym folwarkiem, a podstawowym warunkiem zatrudnienia w administracji była przychylność środowisk związanych z „ojcem chrzestnym”.
Do aresztu po raz pierwszy trafił po tym, jak pijany prowadził samochód, a potem uciekał przed policją (sam twierdził, że na stypie wypił dwa kieliszki wody z winem i użył odświeżacza do ust na bazie alkoholu). Kolejne zarzuty to nadużywanie stanowiska, handel wpływami, nepotyzm czy łapówki. Słynne były także jego kontrowersyjne projekty urbanistyczne, choćby publiczne ubikacje, w których 1 mkw. publicznego WC kosztował 11 tys. euro. Jednocześnie wielu ludzi uwielbiało go za bycie zawsze w centrum wydarzeń: w garniturze na premierach i w ubraniu roboczym na placach budowy. Trzymał dzieci do chrztu, jeździł na koparce i kosił trawę na miejskich placach. Choć ukrywał ogromny majątek, konsekwentnie budował obraz prezydenta bliskiego zwykłym ludziom.
Symbolizował dla nich awans społeczny – z biednego przybysza z Hercegowiny handlującego tytoniem stał się królem miasta. Jednym z popularnych haseł obrońców Bandicia było zdanie „kradnie, ale się z nami dzieli”. Wielu przeciwników Bandicia liczyło na to, że po przegranych wyborach będzie musiał stawić czoła wymiarowi sprawiedliwości i odpowiedzieć przynajmniej za część wyczynów. Choć od pół roku wieczny burmistrz jest martwy, jego duch długo jeszcze będzie się unosił nad miastem. Nad Tomaševiciem wiszą ogromne długi miejskie, renowacja zniszczonych trzęsieniem ziemi budynków, walka ze skutkami pandemii i niewydolna administracja oraz wiele kościotrupów ukrytych głęboko w przepastnych szafach ratusza.
Zmierzch stabilokratów
Chorwacja zajmuje przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej pod względem PKB per capita. Biedniejsze regiony kraju wyludniają się w zastraszającym tempie, inne są uzależnione od przychodów z osłabionej pandemią turystyki, wypracowującej 20–25 proc. PKB. Rośnie niezadowolenie, a obywatele coraz częściej szukają alternatywy. Podobna sytuacja panuje w innych krajach postjugosłowiańskich. Spektakularnej zmiany władzy dokonali podczas zeszłorocznych wyborów Czarnogórzanie. Tym niewielkim krajem od 1991 r. rządził Milo Đukanović i związana z nim Demokratyczna Partia Socjalistów (DPS). Doszedł do władzy jako 29-latek. Fakt, że we wrześniu 2020 r. jego partia po raz pierwszy przegrała wybory, stał się znakiem rewolucji, którą na ulicach świętowały tłumy.
– Zawsze popierałem Đukanovicia, bo był gwarantem stabilności, polityki socjalnej oraz bezpieczeństwa dla mniejszości narodowych – powiedział nam wówczas jeden z demonstrantów. – Ale są pewne granice, na własnego ojca nie mógłbym patrzeć przez 30 lat, a co dopiero na polityka – dodał. Rozżalenie Czarnogórzan wywoływał fakt, że w tym stosunkowo ubogim kraju „pierwsza rodzina”, jak określano familię Đukanoviciów, żyła w przepychu. W ostatnich latach otwarcie zaczęto mówić o jego autokratycznym modelu rządzenia DPS, nielegalnym finansowaniu partii, łapówkach i przekrętach. Đukanović na Zachodzie był jednak uważany za gwaranta stabilności w regionie. „Gwarancja stabilności” wydaje się świętym Graalem polityki UE w stosunku do skorumpowanych bałkańskich autokratów w rodzaju Đukanovicia.
Politolog Florian Bieber nazwał taką strategię „paktem z diabłem”, a samych bałkańskich polityków „stabilokratami”. Alternatywą bywają partie nacjonalistyczne lub pogłębiające podziały. W Czarnogórze zwycięskie partie stworzyły różnokolorową koalicję, w której dominuje prawicowy nurt związany z serbską Cerkwią. Coraz częściej są oskarżani o polityczny dyletantyzm, wielu obawia się także, że Czarnogóra zbliży się do Rosji. Obecnie rząd Zdravka Krivokapicia próbuje uporać się z naciskami największego regionalnego autokraty, prezydenta Serbii Aleksandara Vučicia, który traktuje Czarnogórę jako część „serbskiego świata”. Jednak Vučić też powinien mieć się na baczności. W Serbii narasta niezadowolenie z jego władzy, czego wyrazem były antyrządowe protesty w lipcu zeszłego roku.
Od 2018 r. protestowali także mieszkańcy Republiki Serbskiej w Bośni, zjednoczeni pod hasłem „Pravda za Davida” (Sprawiedliwość dla Davida). Ruch ten powstał po tym, jak zamordowano młodego mężczyznę Davida Dragičevicia, a policja nigdy nie ustaliła sprawców morderstwa, co doprowadziło do podejrzeń o politycznie motywowaną próbę ukrycia sprawców. Wielu komentatorów uważa, że to właśnie te protesty przyczyniły się do przegranej największych partii w ostatnich wyborach lokalnych w Bośni i Hercegowinie (BiH). Najbardziej zniesmaczony porażką był Milorad Dodik, kolejny przykład autokraty, manipulujący przy niebezpiecznej w skutkach idei oderwania Republiki Serbskiej od BiH.
Zmiana jest obywatelką
Tymczasem w Sarajewie niespodziewanie fotel burmistrza zajęła 30-letnia prawniczka Benjamina Karić, dotąd prawie nieobecna w życiu publicznym. W Kosowie w kwietniu po raz drugi w krótkiej historii kraju na stanowisko prezydentki została wybrana inna kobieta, niespełna 40-letnia Vjosa Osmani. Model, w którym władza pozostaje w rękach starszych mężczyzn walczących głównie o utrzymanie status quo, odchodzi do lamusa, głównie za sprawą ruchów obywatelskich. Obecne przemiany mają źródło w lokalnych inicjatywach obywatelskich, ale także masowych demonstracjach, poczynając od bośniackiej wiosny lat 2013–2014 i kolorowej rewolucji w Skopje w 2016 r.
Odwołanie skompromitowanych polityków to jednak dopiero początek sukcesu. Ich władza opierała się przede wszystkim na klientelistycznej sieci, powiązaniach między biznesem i polityką, nepotyzmie i korupcji. Niektóre partie w regionie mają dziś więcej członków niż wyborców, bo w wielu miejscach określona legitymacja partyjna otwiera liczne drzwi. Sytuacja ekonomiczna żadnego z krajów nie jest godna pozazdroszczenia, a UE zdaje się pozbawiona wizji relacji z Bałkanami, która wyrastałaby poza współpracę ze starą gwardią stabilokratów. W tej sytuacji zwykli obywatele coraz częściej zaczynają się organizować. Zwycięstwo aktywistycznej platformy w Zagrzebiu może pociągnąć za sobą zmiany w całym regionie, ale – jak mówi Vladisavljević – istnieje ryzyko, że entuzjazm opadnie, gdy nowa władza będzie zmuszona do nieuniknionych kompromisów.
Ferment społeczny jest dostrzegalny także w innych krajach regionu