Widać to na liczbach. Według serwisu „Our World in Data” w 2005 r. Stany Zjednoczone wyemitowały na głowę mieszkańca 18,3 tony gazów cieplarnianych. Redukcja o połowę oznacza, że w 2030 r. wartość ta spadłaby do mniej więcej 9 ton. Tymczasem Polska w 2016 r. (ostatni rok, za który portal dysponuje danymi) wyemitowała na głowę mieszkańca 7,2 tony tych gazów. Możemy założyć, że wartość ta nie uległa do dzisiaj diametralnej zmianie (emisje raczej nie skaczą w ten sposób). W praktyce USA nadrobią po prostu dystans, jaki pod względem emisji na głowę dzieli je od Polski (i szerzej: Europy). To już nie brzmi tak ambitnie. Co więcej, wymowa deklaracji Joego Bidena będzie jeszcze słabsza, jeśli uświadomimy sobie, że polskie emisje gazów cieplarnianych w przeliczeniu na mieszkańca nie drgnęły od przynajmniej 15 lat.
Innymi słowy nowy lokator Białego Domu chce, żeby jego kraj za 10 lat znalazł się tam, gdzie my jesteśmy od półtorej dekady. Warto przy tym zauważyć, że z tego samego względu niezbyt ambitnie brzmią także zapowiedzi Kanady (zmniejszenie emisji do 2030 r. o 40–45 proc.), gdzie w przeliczeniu na głowę mieszkańca do atmosfery emituje się jeszcze więcej gazów cieplarnianych niż w USA. Oczywiście specyfika każdego kraju, a co za tym idzie każdej gospodarki, jest inna. Nie ma więc co od Bidena wymagać rzeczy niemożliwych. Problem polega na tym, że nawet to, co obiecał, wydaje się nierealne do osiągnięcia. Ameryka po prostu musiałaby zmienić za dużo. Weźmy energetykę. 60 proc. energii elektrycznej w USA jest wytwarzane ze spalania czegoś, co niedawno jeszcze spokojnie leżało pod ziemią – 40 proc. z gazu ziemnego i prawie 20 proc. z węgla.