Nie tak dawno temu tygodnik „The Economist” pytał na swojej okładce, czy wkraczamy właśnie w nowe „roaring twenties”. Termin ten zwykło się w Polsce tłumaczyć jako „szalone lata 20.” – choć chyba nie do końca oddaje on istotę tego, z czym kojarzy się dekada 1921‒1930.

Na Zachodzie był to nie tylko czas wielkiego imprezowania, lecz także szybkiego wzrostu gospodarczego po okresie traumy I wojny światowej. Zakończonej – o czym do niedawna zapominaliśmy – wielką pandemią tzw. grypy hiszpanki. Czy 100 lat później – w latach 20. XXI w. – historia się powtórzy? A świat po pokonaniu COVID-19 ruszy ostro do przodu?
Ekonomiści mają (jakżeby inaczej?) wiele dobrych argumentów zarówno za, jak i przeciw tej buńczucznej tezie. Zebrał je ekonomista Alessio Terzi, a jego zestawienie należy do najchętniej czytanych ostatnio pozycji w ekonomicznej blogosferze. Spójrzmy więc najpierw na szalę, na której kładzie się argumenty na „tak”. Po pierwsze – powiadają optymiści – z kryzysów wywołanych szokami innymi niż finansowe kapitalistyczne gospodarki wychodzą z reguły dużo szybciej. Po drugie dzięki dość aktywnej polityce rządów w większości krajów rozwiniętych koronarecesja jest płytsza, niż byłaby bez tej interwencji. Już lato 2020 r. pokazało, że gdy tylko wirus trochę odpuścił, większość państw zaczęła szybko nadrabiać straty po pierwszych lockdownach. To – zdaniem optymistów – tylko przedsmak tego, co nas czeka, gdy korona zostanie całkowicie pokonana. Do tego należy dodać argumenty socjopsychologicznej natury. I tak np. Nicholas Christakis z Uniwersytetu Yale dowodzi w książce „Apollo’s Arrow” (Strzała Apolla), że po pandemiach schemat jest zazwyczaj taki sam: następuje eksplozja skumulowanej społecznej euforii, ludzie szukają jak szaleni kontaktów, z tych kontaktów wyrastają kreatywność i innowacje. I tak to się kręci coraz szybciej i szybciej. Wreszcie po czwarte: bardzo możliwe, że po COVID stanie się wreszcie to, na co od ponad dekady z takim wytęsknieniem czekamy. To znaczy wielkie postępy w dziedzinie cyfrowej zaczną się wreszcie przekładać na realną produktywność w gospodarce. Zwłaszcza po serii kluczowych inwestycji w „digital”, do jakich firmy zachęciła (zmusiła) obecna pandemia. Takiego zdania jest choćby słynny matematyk i ekonomista z Uniwersytetu Stanforda Erik Brynjolfsson.
Żeby nie było tak różowo, musimy skomplikować nieco obrazek, dodając odrobinę ciemnych barw i odcieni. To argumenty covidopesymistów. Pierwszy jest taki, że obecny kryzys nie pozostanie bez wpływu na kondycję zachodnich społeczeństw. Zwłaszcza na młodych i wchodzących teraz na rynek pracy. Po drugie – nieodłącznym towarzyszem naszych czasów są i będą rosnące nierówności społeczne. Które były znaczące już przed koroną. A teraz jeszcze się zwiększają. Nierówności to z kolei więcej społecznych napięć, mniej spójności oraz silniejsza polityczna polaryzacja. Wszystkie te czynniki działają zaś negatywnie na wzrost gospodarczy. Trzeci argument to oczywiście wzrost zadłużenia publicznego z powodu programów antykryzysowych. Czwarty z kolei mówi o tym, że pandemia może kłopotać nas jeszcze przez długie lata. Wszystko dlatego, że nawet jeśli COVID uda się zwalczyć (przy pomocy szczepionki) w świecie Zachodu, to szczepionkowe nierówności globalne sprawią, iż choroba pozostanie i będzie się szerzyła w wielu częściach naszej planety. Co oznaczać może niebezpieczeństwo powrotu nowej – odpornej na szczepionkę – odmiany śmiercionośnego wirusa.
Jak widać… niewiele widać. Najlepiej więc chyba zostawić nazywanie dekad historykom. Wszak o „roaring twenties” też w 1921 r. nikt jeszcze nie słyszał.
Nicholas Christakis z Uniwersytetu Yale dowodzi w książce „Apollo’s Arrow” (Strzała Apolla), że po pandemiach schemat jest zazwyczaj taki sam: następuje eksplozja skumulowanej społecznej euforii, ludzie szukają jak szaleni kontaktów, z tych kontaktów wyrastają kreatywność i innowacje. I tak to się kręci coraz szybciej i szybciej