Rosjanom bez wątpienia zależało na sprawdzeniu, jak działa obrona polskiej przestrzeni powietrznej. Obserwowanie jej reakcji to wartościowy materiał do planowania kolejnych uderzeń. Ale nie miejmy złudzeń – to nie był cel główny. Moskwa wie, że nie wygra swojej wojny z Zachodem metodami wyłącznie militarnymi, więc ważniejsze są dla niej efekty polityczne oraz dotyczące szeroko pojętego środowiska walki informacyjnej.

W największym skrócie: chodzi o wzbudzenie paniki, przy jednoczesnym kompromitowaniu naszych instytucji krajowych i sojuszniczych, a więc zademonstrowaniu, że można nas bezkarnie policzkować. Pożądanym przez Kreml skutkiem długofalowym jest wzmocnienie u nas „partii pokoju”, czyli tych wszystkich, którzy ze strachu i/lub oportunizmu opowiadają się za wyzerowaniem wsparcia dla walczącej Ukrainy, a nawet zerwaniem strategicznych więzów z Zachodem, byleby „nie drażnić Rosji”.

Atak rosyjskich dronów na Polskę – test obrony i prowokacja polityczna

To oczywiście naiwne, bo Rosjanie i tak nie zamierzają zostawić nas w spokoju. Jesteśmy dla nich zbyt cennym łupem ze względów geostrategicznych, ekonomicznych, a nawet symbolicznych i emocjonalnych. Natomiast gdy Ukraina padnie, a Polska stanie się krajem pozornie neutralnym (de facto zaś położonym na „ziemi niczyjej”, co jest statusem znacznie mniej komfortowym) – Rosjanie zyskają tutaj pełną swobodę ruchów. Z perspektywą ponownego przekształcenia nas w „Prywislinskij Kraj”, zarządzany bezpośrednio przez moskiewskich namiestników, albo przynajmniej w państwo satelickie.

Wbrew pozorom, to nie jest scenariusz nierealny. Wystarczy, by partie odwołujące się do haseł „nie nasza wojna” zdobyły jeszcze trochę więcej punktów w sondażach, a te pozostałe – ulegając dominującym nastrojom – także na dobre przyjęły język kapitulacji lub dały się wpuszczać w rosyjskie narracje, służące destabilizacji wewnętrznej i realnemu odcinaniu się od kooperacji z sojusznikami. Do tego dyskretne wsparcie wyborczych sukcesów konkretnych polityków (z różnych opcji, to elementarz takich operacji), a także karier urzędników, funkcjonariuszy i liderów opinii, uzależnionych wcześniej szantażem lub korupcją od moskiewskich instrukcji – i obudzimy się w sferze „russkowo mira”, z wszelkimi tego negatywnymi konsekwencjami dla naszego bezpieczeństwa, dobrobytu, szans cywilizacyjnych i wolności obywatelskich.

Cele Kremla: panika w Polsce i osłabienie wsparcia dla Ukrainy

Zestrzelenie rosyjskich dronów było krokiem słusznym, ale zdecydowanie niewystarczającym dla pokrzyżowania tych planów. Potrzebujemy szybkiego opracowania i wdrożenia szerszej strategii, która za jednym zamachem będzie uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie – a więc karać Kreml wystarczająco dotkliwie za jego agresywne posunięcia – a także osłabiać rosyjskie możliwości destabilizowania i kontrolowania naszej sytuacji wewnętrznej.

Pierwszym elementem takiej strategii powinno być – postulowane już przez licznych ekspertów – ustanowienie nad Ukrainą wysuniętej strefy obrony (najlepiej jako efekt uruchomienia art. 4 Traktatu Północnoatlantyckiego, czyli wspólnej decyzji NATO). Zestrzeliwanie rosyjskich pocisków i aparatów latających jeszcze przed granicami Polski i innych krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego za jednym zamachem skokowo zwiększy bezpieczeństwo zachodniej Ukrainy i nasze, na wypadek kolejnych ataków. Przede wszystkim będzie jednak stanowić wyraźny sygnał polityczny dla Kremla, że nie ulegamy jego szantażom, wręcz przeciwnie, na przemoc umiemy odpowiedzieć adekwatnie. A to jest jedyny język, który rozumieją i szanują Rosjanie – warto, by ta prawda znana ekspertom wreszcie ostatecznie dotarła do świadomości zachodniej opinii publicznej i decydentów.

Rosyjska dezinformacja i agentura wpływu w Polsce

Zademonstrowanie determinacji oraz odporności na „eskalacyjne” straszaki, od lat stosowane z upodobaniem przez rosyjską propagandę, samo w sobie może wpłynąć na osłabienie presji – bo pokaże agresorowi, że ta metoda nie działa. Rzecz jasna, udostępnienie Ukraińcom nowych pocisków dalekiego zasięgu – z przeznaczeniem do niszczenia rosyjskich rafinerii (i przy okazji rosyjskiego budżetu), z wyraźnym zaznaczeniem, że to zachodnia odpowiedź na naruszanie naszej przestrzeni powietrznej i inne wrogie akty – też powinno mieć miejsce. Podobnie jak kolejne sankcje.

Nie obejdzie się jednak bez ofensywnych działań w infosferze. To dobry moment, by na serio zabrać się za rosyjską agenturę wpływu – i to bez nadmiernej troski o to, kto powiela kremlowskie narracje za pieniądze, kto za ułatwienia w karierze, a kto z ideologicznego zaślepienia, przekory (są i tacy!) lub najzwyklejszej głupoty. Potrzebujemy w tym celu szybkich decyzji natury prawnej (na początek, poszerzających w praktyce np. zastosowanie par. 3 art. 117 Kodeksu Karnego o pochwalaniu prowadzenia wojny napastniczej), odpowiedniego zadaniowania prokuratur, Policji i ABW, ale także zaangażowania szerokiego ruchu obywatelskiego – czyli dania zielonego światła (i instytucjonalnego wsparcia) wolontariuszom, na razie w sposób rozproszony i na poły amatorski próbującym zwalczać wrogie dezinfo, szczególnie w sieci. Nie od rzeczy będzie też podjęcie dialogu z naszym największym sojusznikiem, żeby zechciał jednak wpłynąć na swoje wielkie korporacje kontrolujące główne platformy społecznościowe – ich zaangażowanie w zwalczanie rosyjskiej propagandy stałoby się lepszym papierkiem lakmusowym prawdziwych intencji USA, niż okazjonalne poklepywanie po plecach naszych polityków i sprzedawanie nam broni. A instrument negocjacyjny istnieje i nazywa się „podatek cyfrowy”…

Jak Zachód może realnie uderzyć w interesy Kremla?

Wszelkie tego rodzaju postulaty oczywiście natychmiast zderzą się z naszym tradycyjnym „niedasizmem”. Notabene, zapewne część narracji „że to niemożliwe do zrobienia, bo…” będzie bezpośrednio lub pośrednio stymulowana przez rosyjskie służby. To element schematu, który mają tam dobrze rozpisany i przećwiczony. Warto jednak przełamywać opory mentalne i organizacyjne, bo stawka jest wyjątkowo wysoka.