Podstawowy problem polega na tym, że pozycja polskiego prezydenta jest pełna paradoksów. Kluczowy z nich polega na tym, że zadania, które przewidziano dla prezydenta, są zupełnie nieadekwatne do sposobu jego wybierania. Metod, jak wybierać jedną osobę z wielu, jest kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt. Dwutorowe wybory powszechne, choć wielu ta metoda wydaje się naturalna, mają podstawową wadę – podkreślają podziały i prowadzą do polaryzacji. Żeby zwycięzca nadawał się na arbitra – jak to chcieli widzieć twórcy konstytycji - powinien być kandydatem środka, który jest do zaakceptowania przez obydwie strony. Tymczasem w tym sposobie wybierania, w szczególności w drugiej turze, sukces zależy od tego, komu uda się przekonać „większą połowę” wyborców, że druga strona jest absolutnie nie do zaakceptowania.
Aktualnie nie do uzyskania jest takie zachowanie prezydenta, które ktoś sobie wymyślił w konstytucji. To trochę tak, jakby przed meczem piłkarskim ustalać, kto jest arbitrem w ten sposób, że każda z drużyn wystawia swojego kandydata do pojedynku na pięści i ten, który się utrzyma na nogach, zostaje sędzią. Czy ktokolwiek może się spodziewać, że będzie zachowywał równy dystans do obu drużyn?
Ponieważ Polacy są przywiązani do wybierania prezydenta, być może reforma zbliżona do tej, która jest w Stanach Zjednoczonych, lub choćby we Francji. Gdyby premiera i prezydenta wybierać w duecie jednego dnia razem z parlamentem, to prezydent mógłby robić to, co dziś zapowiadają kandydaci, zaś premier nie byłby jego mocodawcą, jako realny lider prezydenckiego obozu politycznego, lecz kimś w rodzaju szefa sztabu.
Oczywiście to temat na wielką dyskusję. Wielkich błędów nie naprawia się łatwo małymi działaniami.
Zobrazować rolę prezydenta można tak, że jest to pasażer na miejscu obok kierowcy – gdy chodzi o wpływ na kierunek jazdy, to w zasięgu ma tylko hamulec ręczny. Jedyną poważną rzecz, jaką może zrobić prezydent, to coś zablokować
Takie kompetencje, jak zwoływanie Rady Gabinetowej, nie mają na nic wpływu. Kandydaci, którzy zapowiadają zwoływanie co tydzień Rady Gabinetowej i tą metodą wpływanie na to, co robi rząd, powinni sobie zobaczyć nagranie z posiedzenia Rady Gabinetowej zwołanej przez Lecha Kaczyńskiego za pierwszego rządu Donalda Tuska. W czasach, gdy rząd Donalda Tuska był świeżo po wyborach. To było żenujące. Prezydent wystawia się na pośmiewisko, zwołując Radę Gabinetową w momencie, w którym nie ma poparcia sejmowej większości i obozu politycznego, który stoi z za rządem.
Co może prezydent kazać ministrom, skoro odwołać ich ze stanowiska może tylko premier?
„Obniżymy podatki, jeśli moja partia zdobędzie władzę w 2027 r.” – tak powinno brzmieć hasło, jeśli miałoby mieć jakąkolwiek szansę zostać spełnione. „Będę próbował przekonać premiera, jeśli będzie z mojego obozu, żeby obniżył podatki” - To również realna zapowiedź.
Próbowanie jest realne, jednak nic nie wskazuje, żeby premierzy chcieli dzielić się splendorem robienia czegokolwiek sensownego z prezydentem.
Politycy postawieni przed konfrontacyjnymi wyborami w dwóch turach przedstawiają poglądy, które są argumentami ich obozów politycznych. Nie mają nic wspólnego z realnymi kompetencjami prezydenta. Poza tym, że obsada tego stanowiska jest niezbędna do tego, żeby w przyszłości - gdyby obóz zdobył władzę na poziomie parlamentarnym – można było spełnić swoje zapowiedzi.
Kandydat na prezydenta, który by opowiadał, co będzie robił jako prezydent realnie, nie ma najmniejszych szans na to, żeby wygrać wybory.
Uczestniczył w dożynkach i przypatrywał się większości sejmowej, czy z czasem nie robi jakichś głupot. Jednak to zależy od sytuacji, czy rząd jest z tej samej opcji, czy nie. Jeśli rząd jest z przeciwnej opcji, prezydent po prostu wetuje wszystko co ważne.
Widzieliśmy to już, gdy Aleksander Kwaśniewski był prezydentem za rządu AWS – najpierw wetował najważniejsze projekty strategiczne AWS-u. A gdy już wywalczył drugą kadencję w 2000 roku, wetował wszystko równo.
Podobnie jest teraz z prezydentem Andrzejem Dudą. Poza tym, że ma od weta jeszcze lepsze rozwiązanie. Ponieważ obóz prezydencki w pełni kontroluje Trybunał Konstytucyjny, który uchwala wszystko, co ten obóz chce. W związku z czym cokolwiek tylko prezydentowi się nie podoba, albo wetuje, albo wysyła do Trybunału Konstytucyjnego, w zależności od tego, jak bardzo chce okazać niechęć obozowi rządzącemu. Natomiast gdy prezydent jest z tej samej partii, to wetuje bardzo rzadko. Chyba że dochodzi do jakichś sporów wewnątrz obozu, ale są to sprawy marginalne.
Parę razy w roli „hamulcowego” względem własnego obozu wystąpił Andrzej Duda zwłaszcza pod koniec, kiedy już Prawo i Sprawiedliwość chciało wprowadzić bardzo nieprzemyślane zmiany i mogłoby sobie samo zrobić krzywdę.
Także w pierwszej kadencji zablokował np. przekazanie premierowi – za pośrednictwem kontrolowanych przezeń Regionalnych Izb Obrachunkowych - prawa do odwoływania wójtów i burmistrzów pod pretekstem niegospodarności. Dziś już wiemy, że to dla PiS po utracie władzy byłby strzał w kolano. Nowy rząd też mógłby odwoływać związanych z PiS wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
Tak naprawdę te wybory są zastępczymi wyborami parlamentarnymi w sensie symbolicznym. To znaczy przesądzają, która strona będzie górą. Dodatkowo - która strona będzie mieć jakie możliwości działania, kto kogo będzie mógł blokować, a kto kogo nie.
Zależy dla której opcji politycznej. Prezydent zmniejsza możliwości działania swoich politycznych przeciwników. Może sparaliżować większość poważniejszych działań rządu.
Skoro umówiliśmy się na to, że rządzi większość, jestem zwolennikiem tego, żeby prezydent był z tej samej opcji.
Zbieg okoliczności sprawił, że PiS po 2005 roku zawsze było w takiej sytuacji, że rządzili wtedy, kiedy prezydent był z ich opcji. W ogóle nie mają więc tego doświadczenia, gdy wszystko jest blokowane. A z perspektywy wyborców? To zależy, wyborcy są podzieleni. Natomiast w dłuższej perspektywie to oczywiście jest zasada Kalego: jak my im blokujemy, to dobrze, jak oni nam blokują, to źle.