Nie wiem, czemu politycy wciąż uważają, że wyborcy są durni i można do nich mówić jak do durniów – chociaż tyle razy udowodnili, że są mądrzejsi niż klasa polityczna. Kiedy usłyszałem, jak kandydatka na prezydenta mówi o złodziejskim oprocentowaniu kredytów, pomyślałem, że może jednak warto zareagować. Wcześniej oczywiście rozbawił mnie apel dwóch innych bardzo poważnych – przynajmniej z pozoru - kandydatów, którzy apelowali bądź kategorycznie żądali obniżenia stóp procentowych.

Ale ekonomiczne strategie kandydatów na prezydenta RP dotyczą nie tylko inflacji, stóp procentowych i oprocentowania kredytów. Pomysłów na uszczęśliwienie obywateli jest więcej.

Kandydaci na prezydenta obniżają oprocentowanie

Oczywiście może być tak, że bank centralny (NBP) celowo utrzymuje stopy procentowe na niezmienionym poziomie, ponieważ chce w ten sposób zaszkodzić rządowi, z którym politycznie jest mu nie po drodze. A gdyby rządzili bliżsi mu politycy – już dawno obniżyłby stopy, a więc i oprocentowanie kredytów by spadło. Trudno bowiem bronić tezy, że jest to całkowicie apolityczny bank centralny - choć oczywiście powinien taki być. Ale jest i druga strona medalu. Czy rzeczywiście stopy powinny być natychmiast i znacząco obniżone? Czy – abstrahując od polityki – są za wysokie? Inflacja sięga prawie 5 proc. Wciąż jest więc bardzo wysoka. A stopy procentowe są tylko nieznacznie wyższe od niej. To naturalny stan rzeczy, kiedy stopy są wyższe, czasem nawet znacząco, od inflacji, zwłaszcza uparcie utrzymującej się na zbyt wysokim poziomie, i przez to próbują ją zdławić. Różnica zresztą nie jest duża. Z reguły bywa wyższa. Gdybyśmy mieli w pełni niezależny bank centralny, całkowicie apolityczny, niezwiązany, niesympatyzujący z żadną opcją polityczną, to idę o zakład, że stopy byłyby co najmniej równe obowiązującym teraz. A więc i oprocentowanie kredytów byłoby takie, jakie jest. W swoim środowisku kandydatka na prezydenta (prezydentkę?) znajdzie wiele osób, które mogą jej to wszystko wytłumaczyć.

Dlaczego jednak kandydat, który chciał wprowadzać do polskiej polityki zdrowy rozsądek, troskę o obywateli i prymat interesu państwowego nad interesem partyjnym, żąda obniżenia stóp procentowych? I apeluje do NBP? Można to wytłumaczyć niestety tylko w jeden sposób: kampania wyborcza ogłupia. Albo cel, czyli zdobycie upragnionego stanowiska lub przynajmniej uzyskanie dobrego wyniku w wyborczym wyścigu, uświęca – zdaniem kandydatów – środki.

Przyznam jednak, że w tej licytacji wspomniana kandydatka przebiła wspomnianego kandydata. Stwierdziła m.in., że „wszyscy chcemy mieć dach na głową i wszyscy robimy wszystko, by ten dach mieć, nawet godząc się na absurdalnie złodziejski kredyt.” W której części jest absurdalnie złodziejski? Czy chodzi o stopy procentowe NBP, czy o marżę, którą dodatkowo pobierają banki (jest zbliżona do europejskiej przeciętnej)?

A może wszyscy okradają kredytobiorców? Jaki poziom oprocentowania kredytu nie byłby – jej zdaniem - złodziejski? I przy jakiej inflacji jaki poziom maksymalny oprocentowania powinien w takim razie obowiązywać? Jak się mówi A, dobrze byłoby powiedzieć też B…

Jak kandydatka skutecznie i trwale obniżyłaby inflację do oczekiwanego, akceptowalnego poziomu? A może nie ma z inflacją kłopotu – i tylko obywatele mają? Mam wrażenie, że ekspansja polityki fiskalnej, w tym różnych świadczeń społecznych, za którą popierająca kandydatkę formacja w pewnej mierze odpowiada, przyczynia się do tego, że inflacja jest uparcie wysoka i w związku z tym walka z nią jest trudniejsza. Oczekiwałbym spójnej koncepcji, a nie tylko nośnego zawołania: uwaga, złodzieje…

A może …zamiast likwidować złodziejskie oprocentowanie, można zlikwidować oprocentowanie w ogóle? Trzeba być tylko świadomym jednej kwestii: wtedy zapewne nikt nikomu nie będzie pożyczał pieniędzy. Mogę się tylko domyślać, że i na to kandydatka ma rozwiązanie. Od czego jest państwo? Przecież mogłoby płacić oprocentowanie za pożyczających pieniądze lub samo bezpośrednio pożyczać za darmo. Nie ma państwa na świecie, które by to robiło i które byłoby na to stać. Ale czy to w czymkolwiek przeszkadza?

Kandydaci na prezydenta obniżają ceny energii

Inny kandydat obiecał, że doprowadzi do spadku cen energii nie tylko doraźnymi działaniami, ale także strategiczną polityką. Jaką politykę ma na myśli, nie wiadomo. Jaki swój udział w tej polityce – też nie wiadomo. Czy jego środowisko polityczne taką politykę właśnie prowadzi albo prowadziło przed laty, kiedy sprawowało władzę? Nie wiadomo.

„Spółki energetyczne muszą się podzielić odpowiedzialnością za ceny energii. Nie może być tak, że cały koszt transformacji energetycznej przenoszony jest na barki obywateli i przedsiębiorców" – podkreślił ów kandydat. Słusznie. Co zatem zamierza zrobić? Dobrze by było, aby akcjonariusze spółek energetycznych byli świadomi, co ich czeka. A same spółki, przed którymi cały czas wyzwanie finansowania kosztownej transformacji, również powinny wiedzieć, czego mogą się spodziewać.

Drugi, równie poważny kandydat, poszedł o krok dalej i zapowiedział, że obniży ceny energii o 1/3 w 100 dni. Życzę powodzenia. I uprzedzam, że jeśli wygra wybory, a do obniżki nie doprowadzi, przy czym daję mu na to nawet więcej czasu, niż on sam sobie, to wystąpię z pozwem do sądu.

Publicznie złożoną obietnicę, solidne zapewnienie, traktuję jako oświadczenie woli i rodzaj umowy ze mną jako z obywatelem. W efekcie zażądam, żeby w jednej trzeciej moje rachunki za energię opłacał pan prezydent – jeśli to ów kandydat obejmie urząd. Ten sam kandydat mówi też m.in. o zniesieniu podatku dochodowego dla rodzin z co najmniej dwójką dzieci i obniżeniu podatku VAT. A także jednym, prostym rozliczeniu PIT, ZUS i składki zdrowotnej, za co naprawdę trzymam kciuki. Specjaliści oszacowali już, że realizacja jego postulatów w tym zakresie (a więc bez wspomnianej obniżki cen energii) to byłby dla państwa koszt ok. 50 mld zł. Można? Można.

Jeszcze inny kandydat, wyrastający na beniaminka tej kampanii wyborczej, najchętniej chyba zlikwidowałby wszystkie te daniny – i takie tezy pobrzmiewały w jego publicznych wystąpieniach w ostatnich latach, ale w ostatnich miesiącach oficjalnie spuścił nieco z tonu. Dziś mówi tylko o tym, że ZUS będzie dla przedsiębiorców dobrowolny, a składka zdrowotna będzie taka, jak przed wprowadzeniem Nowego Ładu. Likwidacja podatku od spadków czy podatku Belki oraz PCC od mieszkań to tylko miłe, ale drobniejsze, akcenty w jego programie. Co do innych danin mowa jest o „znaczącym uproszczeniu”. Przyznajmy jednak, to już jest mniej śmiałe i oryginalne niż dawniejsze deklaracje. Obniżenie i uproszczenie podatków pojawia się zawsze - w każdych wyborach, we wszystkich programach wyborczych i zapowiedziach politycznych. Pojawia się, … a życie toczy się potem swoim torem.

Kandydaci na prezydenta i realne możliwości

Prezydent ma w sprawach gospodarczych do powiedzenia tyle, co kot napłakał. Oczywiście może popierać lub blokować (np. poprzez weto, które niełatwo w parlamencie odrzucić, zwłaszcza przy aktualnym układzie sił politycznych) różne ustawy. Ma inicjatywę ustawodawczą i może, a nawet powinien, dzielić się różnymi pomysłami na funkcjonowanie państwa, w tym gospodarki. Poza tym jednak realne możliwości prezydenta są jednak niewielkie. Decyzje określające politykę gospodarczą i ramy prowadzenia działalności gospodarczej należą do parlamentu i rządu. Prezydent wywodzący się z ugrupowań sprawujących w danym momencie rząd i mających większość parlamentarną może oczywiście przeforsować jakieś swoje pomysły dzięki poparciu własnego środowiska politycznego. Ale nawet to nie jest proste. A żaden rząd nie zgodzi się na rozwiązania, które znacząco utrudnią mu pracę.

W gruncie rzeczy więc ten przedwyborczy koncert pomysłów i ekonomicznych głupot nie ma znaczenia. Nie przekłada się i raczej nie przełoży w żadnym stopniu na rzeczywistość. Zdradza tylko horyzonty i głębię myśli ekonomicznej kandydatów oraz pokazuje po raz kolejny, że mają nas za durniów. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy.