Rok 2049 jako data odejścia od węgla to w obecnych realiach – ekonomicznych, politycznych oraz klimatycznych – czysta abstrakcja. Ale wizja górników palących pod Sejmem opony w ramach protestu to już obrazek jak najbardziej realny. Do tej pory rząd Tuska z jednej strony deklarował respektowanie umowy społecznej, jednak z drugiej podejmował też decyzje, które wzbudzały w górnikach niepokój. A to pojawiły się nowe normy dla paliw stałych, a to jedna z kopalni okazała się do zamknięcia. Trudno było nie ulec wrażeniu, że ze związkami górniczymi rząd prowadzi jakiś dziwny taniec, w którym jeden ruch w prawo, a drugi w lewo to krok podstawowy. Nawet kiedy rząd ogłaszał swoją strategię klimatyczną, to jej ambicje zabezpieczył stwierdzeniem, że poszukuje scenariusza optymalnego.
I prawda jest taka, że musi to zrobić, bo górnicy w sprawie węgla nie są jedynymi aktorami na scenie (i oczywiście nie chodzi o tych, którzy martwią się klimatem albo jakością powietrza). Po drugiej stronie szachownicy rząd ma bowiem spółki energetyczne. A te przez kilka lat – także za sprawą pomysłu poprzedników politycznych Tuska – liczyły na to, że rząd, chcąc dogadać się z górnikami, odciąży je od kłopotliwych i widzianych niechętnie przez inwestorów aktywów węglowych. Z punktu widzenia koncernów byłby to układ idealny. Miesiące jednak mijały, zapowiedzi się zmieniały, sprawa w KE się przedłużała, a spółki zaczęły przedstawiać swoje kolejne sprawozdania finansowe z elektrowniami węglowymi i nierentownymi kopalniami w portfolio. Okazało się, że nie jest tak źle, jak wróżono, a przekonanie jest nawet takie, że niektóre ze spółek mogą dźwignąć inwestycje, zabezpieczając dług stabilnymi przecież przychodami z dystrybucji.
Spółki zresztą też sprawę zaczęły stawiać nieco inaczej. Enea w strategii, którą ma niebawem przedstawić, wspomina o aktywach węglowych w perspektywie dekady. Dla inwestorów jest to jasny sygnał, że spółka, choć ma w planach się żegnać z najbardziej e misyjnymi i najbardziej uciążliwymi dla inwestorów aktywami wytwórczymi, to mimo wszystko godzi się z tym, że wzięcie na siebie ciężaru całego górnictwa i nierentownych elektrowni to dla państwowego budżetu za dużo.
Tauron, druga pod względem wielkości wytwarzania prądu spółka energetyczna z dominującym udziałem Skarbu Państwa, również liczyła, że podatnicy wezmą na siebie utrzymanie nieopłacalnych kopalni. Ale zdaniem analityków firmy de facto mogłyby funkcjonować z elektrowniami węglowymi i kopalniami jeszcze przez dłuższy czas, bo na razie głównymi źródłami ich dochodów są segmenty dystrybucji czy OZE, które bilansują straty w innych obszarach, jak energetyka konwencjonalna. Na konferencji zarządu Taurona można było nawet usłyszeć, że „ekonomia jest święta”.
Takie stwierdzenie może być postrzegane jako stosunkowo radykalne choćby przez operatora systemu elektroenergetycznego. Polskie Sieci Elektroenergetyczne w swoim Planie rozwoju sieci przesyłowej – jednym z najważniejszych dokumentów dotyczących kształtu polskiej energetyki na następne lata – ostrzegają, że bez odpowiedniego tempa inwestycji w nowe źródła gazowe wyłączanie źródeł węglowych może być niebezpieczne dla stabilności systemu.
Dlatego właśnie urealnienie odchodzenia Polski od węgla we współpracy z poszczególnymi spółkami i związkami może być Tuskowi na rękę, a jeśli KE nie notyfikuje umowy społecznej, to do stołu rozmów wszyscy będą mogli usiąść z nieco innymi kartami niż wcześniej.
Spółki liczą na to, że rentowność węgla będzie utrzymywana przez mechanizm rynku mocy, tj. państwowych dopłat do bloków za samą gotowość do wytwarzania prądu wtedy, kiedy system krajowy będzie tego potrzebował. Jednak horyzont funkcjonowania tego systemu nie wykracza poza obecną dekadę. O tym, co potem, trzeba po prostu porozmawiać od nowa. ©℗