Rok 2024 nie zapisze się na kartach historii jako najlepszy dla polskiej nauki – choć nauka wydaje się tu przede wszystkim pewnym wskaźnikiem jakości dla ekosystemu polskiego państwa dobrobytu. Ostatnio wyjątkowo głośno było w mediach o IDEAS NCBR, statku badawczym „Oceania”, a nawet wyprawie polskich archeologów do Egiptu.

To, co łączy wszystkie te głośne sprawy, to absolutna kapitulacja państwa polskiego, jeżeli chodzi o finansowanie. Sprawa archeologów jest o tyle ciekawa, że to dyscyplina, którą szczycimy się na świecie, a uczestnicy wyprawy do Egiptu muszą sami zorganizować ćwierć miliona złotych, żeby w ogóle ruszyć. Pieniędzy nie ma – i nie będzie. Będą za to zrzutki i crowdfunding, o ile dana sprawa zostanie wystarczająco nagłośniona przez dziennikarzy i celebrytów. Niby przyzwyczailiśmy się już, że służba zdrowia finansowana jest przez WOŚP, uchodźców przyjmują wolontariusze, a powodzianom pomagają NGO. Problem jest tylko taki, że to nieprawda. Fundusze przeznaczane przez sektor pozarządowy, czy nawet masowe zbiórki na leczenie to kropla, żeby nie powiedzieć kropelka, w morzu potrzeb budżetu. Nie wszystko ma też tyle szczęścia co opieka zdrowotna i pomoc społeczna. Nauka ma zawsze pecha.

Braki w finansowaniu

W Polsce większość (zdecydowana) budżetu na naukę to budżet publiczny. Taki budżet, nawet w dobrze zorganizowanym kraju, to zazwyczaj za krótka kołderka. Jak się naciągnie na szyję, to będziemy mieli odkryte nogi. W niektórych państwach braki w finansowaniu uzupełniają podmioty prywatne. Ostatnio w mediach pojawiła się informacja, że w Niemczech sam tylko Mercedes wydaje na naukę i badania wielokrotnie więcej niż całe państwo polskie. Liczby szokują, ale kiedy zajrzeć w szczegóły, to widzimy, że posiadanie takiego Mercedesa w Polsce – gdyby tak FSO przetrwało… – nie rozwiązałoby w ogóle problemów nauki. Przedsiębiorstwa prawie nie prowadzą badań podstawowych – finansują wdrożenia i to, co przekłada się bezpośrednio i szybko na zysk.

Tu pojawiają się czasem głosy – szczególnie rodzimych liberałów – że w takim razie naukowcy powinni zacząć robić „coś pożytecznego” i to rozwiąże problem finansowania. Przywoływane są anegdoty, w których politycy rozmawiają z dziekanami wydziałów politologicznych. Na pytanie polityka: co tam praktycznego do wdrożenia na dziś wypracowali pracownicy naukowi i kogo mógłby polecić dziekan do pracy legislacyjnej, pada odpowiedź „nikogo”. Kurtyna spada, słychać gromki śmiech sali. Naukowcu, weź się do pożytecznej roboty i wtedy dostaniesz pieniądze z rynku – mówią domorośli libertarianie. Niektórzy naukowcy – z głodu – zaczęli nawet stosować się do tej rady. Publikują regularnie na portalach społecznościowych przeliczenia wyników badań sondażowych na obsadę miejsc w parlamencie, stają się źródłem informacji dla dziennikarzy i polityków. To pozwala im zbierać środki w ramach crowdfundingu. Inni występują jako pundits, żeby monetyzować swoje stopnie i tytuły naukowe przez wypowiadanie zdań oczekiwanych przez mecenasów. Takie wejście w „biznes” oznacza jednak każdorazowo obowiązkowe przekwalifikowanie się. Naukowiec staje się researcherem, którym mógłby być każdy ze wsparciem AI. Dziś takie umiejętności techniczne stają się coraz mniej pożądane. Naukowiec wpada więc w pułapkę – żeby zarobić, musi przestać być naukowcem „na pełny etat” i zamiast prowadzić badania podstawowe – prowadzące do wzrostu wiedzy – skupia się na praxis – wiedzy praktycznej, często techne – technicznych umiejętnościach.

Tu dochodzimy do sedna sprawy. Nikt nie chce w Polsce finansować badań podstawowych, politycy ich nie rozumieją – nie przekładają się one na „coś praktycznego”, co mogą pokazać, biznes też nie. Badania podstawowe – takie jak ta wyprawa archeologów do Egiptu – to fundament rozwoju nauki. To dzięki badaniom podstawowym niektóre polskie dyscypliny naukowe są w czołówce światowej. Równocześnie te badania podstawowe prowadzone są za pensje, które odstraszają od pracy naukowej jednostki wybitne – co w dłuższej perspektywie sprawi, że nie będzie czym się szczycić. Nic tu też nie zmienia incydentalne finansowanie niektórych projektów w ramach grantów ministerialnych czy NCN. Dziś asystent – a czasem adiunkt – wchodzący do sali wykładowej jest osobą najgorzej zarabiającą. Studenci, którzy zarabiają na etacie na rękę (nie płacą podatków i składek) nie mniej niż 4300 zł, zostawiają w tyle pracowników naukowych. Asystent zarabia minimalnie na rękę ok. 3600, adiunkt (doktor lub habilitowany) ok. 5000 zł. To jest skala dramatu i zapaści polskiej nauki.

Społeczna odpowiedzialność biznesu

Rozwiązaniem problemu może być społeczna odpowiedzialność biznesu, która jednak musiałaby być inaczej rozumiana niż dotychczas. Nie chodzi tu o to, jak przelewając na własną fundację, uzyskać odpis, a napędzając akcję społecznie użyteczną w stopniu większym niż znikomy, pozyskać marketingowe złoto. Chodzi o to, żeby wziąć część odpowiedzialności za istotne obszary życia społecznego, struktury społecznej, która dała możliwość wielkich zysków i dostarcza kompetentnych pracowników. Często zgodnie z formułą: „Ale ty, gdy dajesz jałmużnę, niechaj nie wie lewica twoja, co czyni prawica twoja”. Tak działają przedsiębiorcy w USA. Tak finansowane są instytuty, wydziały i infrastruktura badawcza za oceanem. Wydział Nauk Politycznych na New York University to Wilf Family Department of Politics, ponieważ sponsorem jest rodzina Wilfów. Przekazali oni również kapitał żelazny dla tamtejszego wydziału prawa. Najbogatszy mieszkaniec Ohio, tj. Les Wexner (wraz żoną) sponsoruje wydział medyczny, szpital i niektóre instytucje zajmujące się humanistyką na Ohio State University. Przedsiębiorcy łożą na utrzymanie – niekoniecznie swoich alma mater, bo wiedzą, że wspierają instytucje, które będą służyć im i ich rodzinom. Będą mieli lepsze centra medyczne, lepsze wydziały społeczne i humanistyczne, które wytworzą nową wiedzę i na jej bazie wykształcą lepszych prawników, urzędników czy przyszłych polityków. Nie muszą stać się ich „przyzakładowymi szkołami zawodowymi”, których absolwenci trafią wprost do działów audytu, marketingu czy zasobów ludzkich.

Obie wspomniane uczelnie są w czołówce rankingów USA i świata. Zresztą każda uczelnia w USA jest tak finansowana. U nas nie ma wydziałów, klinik, budynków czy nawet auli imienia polskich miliarderów (lub milionerów). Nauka nie jest sexy, trudno na niej zrealizować cele „społecznej odpowiedzialności biznesu à la polonaise”. Dziś jednak, kiedy smutna debata nad sposobem konstruowania budżetu na naukę i prowadzenia resortu nauki nieśmiało wchodzi do mainstreamu, otwiera się okienko możliwości. Tylko czy w Polsce znajdzie się kilku czujących odpowiedzialność społeczną Wexnerów lub Wilfów? ©℗