Zatrzymanie posła Suwerennej Polski Marcina Romanowskiego, byłego wiceministra sprawiedliwości, to część niezwykłego spektaklu. Polityk do prokuratury zgłaszał się sam, jednak trzeba było odegrać przed kamerami jego wyprowadzanie z mieszkania. Zaniepokojenie zakuciem go w kajdanki wyraził rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek. Nawet „Gazeta Wyborcza”, zazwyczaj kibicująca odwetowi na ludziach PiS, uznała to widowisko za przesadne.
Możliwe, że Romanowski łamał prawo, ustawiając konkursy na dotacje z Funduszu Sprawiedliwości. Czy to jednak oznacza, że był członkiem „zorganizowanej grupy przestępczej”? Czy zatrzymania musieli dokonywać funkcjonariusze ABW? Przy tym okazało się, że chroni go immunitet członka Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Prokuratura błędnie uznała tę ochronę za ograniczoną, powołując się na jakieś ekspertyzy. Po interwencji przewodniczącego zgromadzenia sąd uwolnił Romanowskiego. Nowa władza wciąż nie może wszystkiego. Może się jednak kompromitować ignorancją.
Tuż przed uchyleniem immunitetu Romanowskiego na zarzuty stosowania tortur wobec ks. Michała Olszewskiego, aresztowanego w związku z tą samą aferą Funduszu Sprawiedliwości, odpowiedział w Sejmie Adam Bodnar. Minister sprawiedliwości obszernie opisał patologie, za to do oskarżeń dotyczących traktowania aresztowanych (także dwóch byłych urzędniczek resortu sprawiedliwości) przez funkcjonariuszy ABW i policjantów odniósł się enigmatycznie. „Nieprawdą jest to, iż osoby tymczasowo aresztowane w śledztwie dotyczącym afery FS poddawane były «torturom», «dręczeniu», «szykanom» i innym czynom niezgodnym z przepisami prawa i standardami międzynarodowymi. Oświadczenia w tej sprawie wydały Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Służba Więzienna” – napisał. Należy tu dodać, że obie instytucje nie miały innego wyboru, jak tylko iść w zaparte, gdyż zaraz po ujawnieniu relacji księdza premier Donald Tusk wyśmiał zarzut stosowania tortur i zagroził sądem tym, którzy będą używać tego sformułowania.
Ksiądz opisał fakty, takie jak odmawianie mu przez 60 godzin pożywienia czy zmuszenie do oddania moczu do butelki. Bodnar nie odniósł się do żadnego z konkretów, choć są one do zweryfikowania, choćby dzięki nagraniom. Można je potwierdzić lub podważyć. Jako rzecznik praw obywatelskich prof. Bodnar oburzał się kiedyś na wywlekanie w bieliźnie człowieka podejrzanego o zabicie 10-latki. Dziś ten sam prawnik jest ślepy na bezwzględność służb rządu, w którym zasiada.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy w sprawie, w której dowody są dostępne w złożonych już zeznaniach Tomasza Mraza, w dokonanych przez niego nagraniach i w dokumentach, trzeba stosować areszt wobec kogokolwiek? Ma on charakter aresztu wydobywczego, a obecność kamer przy wyprowadzaniu Romanowskiego to dodatkowy zysk polityczny. Kiedyś, głównie w latach 2006–2007, politycy obozu Tuska piętnowali podobne widowiska fundowane przez rząd PiS. Dziś uznają je za ważny instrument uprawiania polityki.
Adam Bodnar jawi się w tej historii jako narzędzie Tuska, a nawet wykonawca żądań Romana Giertycha, samozwańczego śledczego, chwilowo wyeliminowanego przez zawieszenie w klubie KO (bo nie głosował w Sejmie za projektem ustawy dekryminalizującej pomoc w dokonaniu aborcji). Tusk represje wobec ludzi PiS-u uznał za główne narzędzie uprawiania polityki swojego rządu. Bodnar – cichy, sumienny prawnik – zgodził się być twarzą tej polityki. Ludzi dokonujących aresztowań, przeszukań czy najść na rozmaite instytucje prawa strona nazywa już „bodnarowcami”.
To paradoks, bo za czasów PiS-u Bodnar był twardym rzecznikiem autonomii wymiaru sprawiedliwości wobec władzy politycznej. Jednak zaraz po nastaniu nowej koalicji uruchomił falę zmian kadrowych w prokuraturze, a po części i w sądach (usuwanie prezesów). Kierownictwo Prokuratury Krajowej wymienił w sposób naruszający ustawę, bo do tego jest wymagana zgoda prezydenta. Zwolennicy rządu tłumaczyli to stanem wyższej konieczności – skoro PiS zabetonował ustawami pewne instytucje, trzeba było użyć rewolucyjnych metod. Efekt jest jednak taki, że ludzi bliskich PiS-owi zastępują w kluczowych miejscach prawnicy gotowi spełniać oczekiwania nowej koalicji.
To do nich Tusk z Giertychem kierują polityczne zamówienia, często na X. Czy ponad głową Bodnara? Możliwe, to jednak on ich działania firmuje, nazywając na dokładkę nowe porządki „odpolitycznieniem”. Prokuratura Krajowa ściga z zapamiętaniem prawicowych bohaterów afery Funduszu Sprawiedliwości. Za to prokuratura w Szczecinie umarza postępowanie w sprawie korupcyjnej byłego marszałka Senatu z KO Tomasza Grodzkiego. Wymiar sprawiedliwości jest nadal sterowany ręcznie, nawet gorliwiej niż za czasów PiS-u, bo żądania Tuska, aby nasilić działania, wymagają, jak w przypadku najścia na dom Zbigniewa Ziobry czy sposobu traktowania księdza Olszewskiego, po prostu brutalności.
Na tym tle dziwnie brzmią zapowiedzi Adama Bodnara będące resztką jego dawnego, liberalnego programu. Po wakacjach ma się pojawić projekt ustawowego skrócenia aresztów tymczasowych – Bodnar krytykował ich nadużywanie jako aktywista Fundacji Helsińskiej i rzecznik praw obywatelskich. Jak to jednak pogodzić z mechanizmem aresztów wydobywczych? Zapowiada on także oddzielenie funkcji prokuratora generalnego od urzędu ministra. Jak jednak rząd ma pilnować politycznych śledztw, które są dla tej władzy priorytetem? Tu akurat jest furtka: projekt Bodnara przewiduje wybór prokuratora generalnego przez Sejm. W efekcie można powierzyć ten urząd komuś gorliwszemu od Bodnara, wskazanemu przez polityków koalicji bez udziału opozycji. Czyżby Giertych na prokuratora generalnego? Chwilowo nie, bo popadł w niełaskę. Ale za kilka miesięcy – kto wie? To by uwolniło ministra od konieczności dyrygowania prokuratorami w sprawach politycznych oraz od wiadomych konsekwencji wizerunkowych.
Pojawiają się głosy współczucia dla Bodnara. Według blogerki Kataryny ma on być idealistą zaplątanym w polityczne mechanizmy, które go przerosły. Krążą opowieści o tym, jak Tusk krzykiem zmuszał ministra, nowego w polityce, do większej stanowczości. Wahaniom Bodnara przypisuje się zwolnienie tempa przebudowy wymiaru sprawiedliwości.
Minister pilotuje ustawę o Krajowej Radzie Sądownictwa. Ma ona przywrócić mechanizm wyboru członków KRS przez samych sędziów zamiast wyłaniania ich przez polityków. Pojawił się jednak problem: jak traktować tzw. neosędziów, zawdzięczających awanse „upolitycznionej” Krajowej Radzie. Jako senator Bodnar głosował za poprawką dającą tym sędziom prawo kandydowania do nowej KRS. Po czym, kilka dni później, namówił Sejm do odrzucenia tej zmiany. Czyżby przeżywał hamletyczne rozterki? Tłumaczył, że miał nadzieję na pozyskanie dla tej ustawy prezydenta, a potem tę nadzieję stracił. I tu chyba, a nie w oporach prawniczych czy estetycznych ministra, kryje się tajemnica zwalniania tempa niektórych zmian. Koalicja czeka na zmianę prezydenta. Wiadomo, że Andrzej Duda zawetuje ustawę likwidującą obecną KRS. Za rok, jeśli koalicja wygra, ten problem zniknie.
Będzie to zarazem oznaczało wywołanie prawnego chaosu związanego z ewentualnym wypychaniem 3 tys. „neo sędziów” z obecnych posad. Powstanie pytanie, co z ich wyrokami. Jak sądzę, Bodnar nie zna jeszcze recepty na tę kwadraturę koła. Ale to on ma ją wymyślić.
Współczującym ministrowi – który według Kataryny może zostać przemielony i wypluty przez polityczny system (np. zmuszony do dymisji) – przypomnę kontekst. To, że dawny zwolennik humanitarnego traktowania nawet groźnych przestępców zmienił się w rzecznika aresztów wydobywczych, coś o nim mówi.
Dobiera on sobie do tej roboty także odpowiednich ludzi. Choćby prokurator Annę Adamiak, która w 2013 r. ułatwiła prezydentowi Białorusi Łukaszence skazanie noblisty Alesia Bialackiego. Albo zajmującego się tematem Funduszu Sprawiedliwości prokuratora Piotra Woźniaka, który w tamtym czasie nękał wielomiesięcznym aresztem kibica Piotra Staruchowicza (była to odbierane jako zemsta za inwektywy kibiców Legii Warszawa pod adresem premiera Tuska). To są gwiazdy „odpolityczniania prokuratury”. Zdolne np. do okłamania rzecznika praw obywatelskich, że adwokat nie składał zażalenia na aresztowanie ks. Olszewskiego, choć to zrobił.
Owszem, Adam Bodnar jest człowiekiem o ugruntowanych, ideowych przekonaniach. Tyle że można go opisać jako „totalitarnego liberała”. Ten epitet, używany jeszcze w politycznych polemikach z lat 30. ubiegłego wieku, pasuje do niego jak ulał. Aby osiągnąć cel idealny – państwo, w którym zostaną spełnione progresywne postulaty światopoglądowe i będzie dominować polityczna poprawność – jest gotów naginać prawo, a czasem imać się siłowych metod. W końcu „nie ma wolności dla wrogów wolności”.
W tym sensie jest bardziej politykiem, niż to się wydaje komentatorom. Pytającym o zakres jego ministerialnej swobody odpowiem: w jednych sprawach jest ona większa, w innych mniejsza. Zapewne o mapie represji wobec ludzi opozycji decyduje ktoś inny. Ale kiedy są powoływane zespoły prokuratorskie mające karać strażników i żołnierzy za nadużycia na białoruskiej granicy, wyczuwam w tym rękę Bodnara, wierzącego, że przekraczanie granicy to prawo człowieka. Donald Tusk i Radosław Sikorski w to nie wierzą, dla nich to kłopot. Ale tolerują tę aktywność ministra, bo on jest im potrzebny jako paprotka dekorująca brzydki wizerunkowo proces przejmowania instytucji i zamykania ludzi.
Kataryna wróży dymisję ministra, ja przewiduję jego awans. Myślę, że fotel członka Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej jest jego marzeniem. Może go dostać, pomimo wpadki z immunitetem Romanowskiego. Musi jeszcze tylko parę razy uzasadnić swoim spokojnym, cichym głosem decyzje, które rasowym prawnikom uzasadnia się bardzo trudno. ©Ⓟ