Coraz mniej młodych, rosnąca liczba osób starszych i samotnych – to gotowy przepis na zerwanie umowy społecznej, nakazującej dbanie o starców.
Polacy wyraźnie się uparli, żeby szybko wymrzeć. Mówią o tym kolejne raporty GUS ukazujące to, jak zmienia się dzietność w III RP. Rok 2023 r. wydawał się katastrofalny, bo na świat przyszło 257 tys. dzieci, prawie o jedną trzecią mniej niż ledwie dekadę temu. Współczynnik dzietności (liczba dzieci, które urodziłaby przeciętnie kobieta w ciągu całego okresu rozrodczego: 15–49 lat) wyniósł 1,15 dziecka. Gdyby dzietność była giełdową spółką, można by stwierdzić, iż jej notowania znalazły się w trwałym trendzie spadkowym – co budzi obawy przed bankructwem.
Tymczasem zaczął się kolejny rok i okazało się, że jest jeszcze gorzej. GUS podał, że w marcu przyszło na świat jedynie 20 tys. dzieci. Wskaźnik dzietności spadł zatem do nienotowanego w historii kraju poziomu 1,13. Ten narastający trend spadkowy każe zakładać, że w tym roku Polska zaatakuje symboliczną barierę 1,0 i ma szansę ją pokonać. Te wszystkie liczby można ująć jednym słowem – wymieramy.
Należy nadmienić, iż taki trend nie jest niczym nadzwyczajnym we Europie. Owszem, zaczęliśmy wymierać w rekordowym tempie, ale za to w doborowym towarzystwie. We Włoszech wskaźnik dzietności w zeszłym roku wyniósł 1,29, w tym roku spadł do 1,13. Podobnie sytuacja wygląda w Hiszpanii i Grecji. Nieco lepiej było w zeszłym roku w Niemczech – 1,46 – oraz we Francji – 1,79. Jednak różnica między liczbami 1,13 a 1,79 jest tylko taka, że coś, co musi się wydarzyć, nastąpi nieco później. A chodzi o zerwanie umowy społecznej.
Nim wyjaśnię, co to zerwanie może oznaczać dla mieszkańców Starego Kontynentu, zdefiniuję pojęcie. Gatunek ludzki z jednej strony jest elastyczny oraz odznacza się fenomenalnymi zdolnościami adaptowania się do każdej sytuacji, lecz z drugiej – nieustannie porządkuje otaczającą rzeczywistość. W tym celu tworzy reguły – swego rodzaju drogowskazy, a stanowią je prawa narzucane przez rządzących oraz prawa zwyczajowe, idee, religie czy tradycja. W efekcie społeczeństwa funkcjonują w danej epoce w ramach konkretnych umów społecznych. Te umowy trwają dopóty, dopóki istnieją czynniki sprawiające, że są zasadne. Kiedy okoliczności się zmieniają, zdezaktualizowana umowa społeczna pęka i zaczyna się formować kolejna. Adekwatna do nowej rzeczywistości.
Wiekowe umowy
Na przykładzie zamierzchłych umów społecznych, odnoszących się do ludzi w wieku starczym, można znakomicie dostrzec, jak elastyczna, a zarazem bezwzględna potrafi być ludzka społeczność.
Leon Dyczewski w monografii „Ludzie starzy i starość w społeczeństwie i kulturze” opisuje: „Niektóre plemiona koczownicze zabijały tych, którzy stali się zniedołężniali, inne zaś, zmieniając miejsce pobytu, pozostawiały ich na postoju bez opieki, gdzie ginęli z głodu lub stawali się pastwą dzikich zwierząt”. Nie oznaczało to, iż odczuwane wtedy emocje zdecydowanie się różniły od naszych. Opisywane plemiona, cierpiące na deficyt zasobów potrzebnych do przetrwania, musiały dokonywać wyboru, komu w pierwszej kolejności powinny być one należne. Starcy byli najmniej użyteczni dla społeczności – zatem umowa społeczna zakładała, iż można ich poświęcić dla dobra ogółu.
Zbliżone odmiany tej umowy społecznej są obecne w różnych czasach i kulturach aż po współczesność. „Kiedy zagrożona była egzystencja grupy, osoby stare i niedołężne opuszczały rodzinną osadę, by w samotności umrzeć” – pisze Magdalena Ziółkowska-Kuflińska w „Antropologiczna mozaika starości w kulturach pozaeuropejskich”. Na przykład w Japonii, gdzie przez wieki zmagano się z niedostatkiem jedzenia i drewna, narodziła się tradycja ubasute. Gdy nadchodziły gorsze czasy, zniedołężniałych staruszków odprowadzano lub odnoszono w odległe rejony, najczęściej w góry, i tam porzucano. Ewentualnie zdyscyplinowani starcy odchodzili sami. Lokalna tradycja mówi, że najlepszym miejscem na taką śmierć był las Aokigahara, znajdujący u podnóża świętej góry Fuji (dziś to ulubione miejsce japońskich samobójców).
W Polsce rodzima odmiana ubasute nosiła nazwę wycugu i była kultywowana na wsiach jeszcze w XIX w. I znów wszystko zależało od zasobów. Gdy ich nie brakowało, starsze osoby otaczano szacunkiem, a wycug oznaczał zagwarantowanie utrzymania do śmierci w zamian za przekazanie potomstwu prawa do ziemi. Ale na Podlasiu, w Małopolsce i na Podkarpaciu w przeludnionych wsiach bywało różnie i „przekazanie gospodarstwa prowadziło wśród polskiego chłopstwa do utraty roli głowy rodziny, co skutkowało albo okazywaniem starcom lekceważenia, albo wygnaniem z domu” – pisze w opracowaniu „Mocarstwo słabych – o wartości starców w kulturze ludowej” Tomasz Kalniuk. W przypadku staruszków w pełni sprawnych fizycznie humanitarne zachowanie polegało na przymusowym wysłaniu ich „na żebry”, by dać im szansę przedłużenia życia. Zaś niepełnosprawnych w zimie przenoszono do nieogrzewanego pomieszczenia – niska temperatura w miarę bezboleśnie załatwiała sprawę.
Zamożna część społeczeństwa, elity, hierarchowie kościelni, policja i administracja państw zaborczych miały pełną świadomość kultywowania tradycji wycugu. A jako że była ona sprzeczna z podstawowymi założeniami chrześcijaństwa, ówczesna umowa społeczna nakazywała jej nie zauważać.
Na drugim biegunie
Zupełnie odmiennie starsze osoby traktowały społeczności, dla których dostęp do zasobów gwarantujących bezpieczeństwo i rozwój nie stanowił problemu. Gdy na stepach Azji starcami karmiono zwierzęta, w tym samym czasie w Chinach otaczano ich powszechnym szacunkiem, uznając za ludzi najważniejszych dla społeczeństwa ze względu na zasób życiowej mądrości. Nic w tym dziwnego – do czasów przemysłowej rewolucji śmiertelność wśród dzieci i osób w średnim wieku była olbrzymia. Jedynie nieliczni dożywali późnej starości, by móc, jak Konfucjusz w „Dialogach”, oznajmić: „W wieku lat pięćdziesięciu pojąłem wolę Niebios. Gdy osiągnąłem wiek lat sześćdziesięciu, rozumiałem wszystko, co się kryło za tym, co mówiono mi. Dopiero gdy dożyłem lat siedemdziesięciu, mogłem iść za pragnieniem mego serca, nie przekraczając tym żadnej z reguł”.
To, że dożyło się tak późnego wieku, oznaczało ponadprzeciętną odporność fizyczną połączoną z intelektem, który umożliwił przetrwanie, a także bycie otoczonym boską opieką. Wierzono w coś, co w Europie nazywano „urodzeniem pod szczęśliwą gwiazdą”. Zatem wiekowi starcy okazywali się wybrańcami Boga (lub bogów), mającymi wiedzę bezcenną dla społeczności. Rodziny otaczały ich więc opieką. Co więcej, wielkie religie surowo nakazywały „czcić ojca swego i matkę swoją”, z gorliwością niewiele mniejszą niż Boga. Gdy zaś krewnych brakowało, opiekę wiekowym osobom zapewniały instytucje. W średniowiecznej Europie czynił to Kościół za pośrednictwem prowadzonych przez zakony szpitali. Gdy jego rola zaczęła maleć, świadczeniem dobroczynności zajęli się bogacze.
Jednak tę umowę społeczną zmiotło nadejście ery przemysłowej. Przeniesienie się ludności ze wsi do miast, spadek śmiertelności dzięki rozwojowi higieny i medycyny oraz zatrudnienie milionów ludzi w wielkich zakładach przemysłowych – ten wysyp bezprecedensowych czynników wymusił wypracowanie kolejnej umowy społecznej. Kierunek zmian zainicjowały ubezpieczenia: chorobowe, emerytalne oraz rentowe, wprowadzone w Niemczech przez kanclerza Ottona von Bismarcka w latach 1881–1889.
Dziś w Europie znajdujemy się w momencie zmierzania ku upadkowi umowy, którą narody Starego Kontynentu zaczęły kształtować 150 lat temu. Łączyła ona w sobie idee chrześcijańskiego szacunku dla osób wiekowych z socjalistyczną ideą państwa opiekuńczego, zaś jej realizację umożliwiał wzrost bogactwa. Oto na młodych spoczął obowiązek solidarnego przekazywania części wytworzonego przez siebie dochodu na rzecz zapewnienia osobom starszym godziwej egzystencji oraz opieki medycznej. Na straży tej umowy społecznej stoi państwo i to ono zajmuje się jej egzekwowaniem. Dzieci mogą się opiekować wiekowymi rodzicami lub dziadkami, acz nie muszą. Jeśli przekazują ich pod opiekę instytucji lub porzucają, nie spotykają ich za to potępienie społeczne ani dotkliwe konsekwencje.
Dzięki dobrej organizacji, nauce i nowoczesnym technologiom obecny system działa w miarę humanitarnie i daje szansę dożycia później starości osobom cieszącym się nawet przeciętnym zdrowiem. Ale ma jedną słabość – wymaga gwarantowania dostępu do olbrzymich zasobów, przede wszystkim finansowych i ludzkich. Gdy tych zaczyna brakować, wszystko się sypie.
Nadciąga koniec umowy
Już dziś, według Eurostatu, ponad jedna czwarta (27,2 proc.) mieszkańców UE jest beneficjentami systemu emerytalnego. To powoduje, że średnio 12,9 proc. swojego PKB kraje Unii przekazują na jego funkcjonowanie (w przypadku Polski jest to 10,8 proc., Włoch – 16,4, Francji – 14,9). Do tego należy dodać wydatki na system opieki zdrowotnej i, średnio, 1,7 proc. PKB na zapewnienie starszym „profesjonalnej opieki długoterminowej”.
Ale, jak podkreśla portal informacyjny Euronews.com w opracowaniu „W jaki sposób Europa stawia czoła wyzwaniom w opiece długoterminowej?”, jest to grubo poniżej potrzeb. „Jak wynika z danych opublikowanych przez KE, ze względu na koszty często opieka nad starszymi spada na rodzinę” – zauważono. Dodając, iż „w przypadku osób w wieku 75 lat i więcej prawie 90 proc. wymagałoby pomocy, ale otrzymuje ją mniej niż 42 proc.”. Poza tym ośrodki „szczęśliwej starości” na naszym kontynencie już dziś wymagają zatrudnienia jako obsługi nie 6 mln, ale 10 mln osób w wieku produkcyjnym. Już tylko te wymienione czynniki oznaczają, że aby ten system działał, piramida demograficzna powinna wyglądać jak egipska: szeroka u podstawy (młodzi) oraz wąska u szczytu (starzy). Tymczasem wskaźnik dzietności sprawia, że piramida staje na głowie.
Przez ostatnie dwie dekady, kiedy na Starym (nomen omen) Kontynencie kryzys demograficzny się pogłębiał, w przestrzeni publicznej funkcjonował pakiet recept mających go zminimalizować. Wedle tych zaleceń zbudowano system socjalno-opiekuńczy dla kobiet, poczynając od rozlicznych dodatków finansowych, po żłobki, przedszkola, szkoły z pozalekcyjną opieką dla dzieci. Nieustanne powtarzając, iż tak zachęci się je do macierzyństwa. Tymczasem statystyki są bezwzględne. Żadna z tych recept nie działa i nic nie wskazuje na to, by miała zadziałać.
Nikt też nie znalazł lepszego sposobu na zaradzenie wymieraniu bogatych społeczeństw niż otwarcie się na migrantów. Jednak zamiast światełka w tunelu Europa otrzymała kolejny kryzys, grożący wysadzeniem w powietrze UE za sprawą serii krachów politycznych narastających w poszczególnych krajach (z Francją na czele). Migranci nie będą więc panaceum na problemy towarzyszące szybkiemu starzeniu się ludności tubylczej w Europie. Oni jedynie przyspieszają to, co już wydaje się nieuchronne, czyli załamanie się dotychczasowej umowy społecznej.
Mroczne czasy
Skoro recepty na ratowanie dzietności zawiodły, nadciąga nowa normalność. Chcąc sobie wyobrazić nową umowę społeczną, należy zacząć od próby dostrzeżenia kluczowych czynników, które będą ją kształtować.
Zacznijmy od stagnacji gospodarczej Europy i tego, że coraz wyraźniej przegrywa ona rywalizację z Chinami oraz Ameryką. Skutkuje to m.in. coraz bardziej odczuwalnym ubożeniem społeczeństw. Tymczasem liczba osób niezdolnych do pracy rośnie i podnoszenie wieku emerytalnego jedynie nieco przesuwa w czasie moment, gdy trzeba będzie przeznaczać na nie jeszcze więcej PKB. W tym momencie dorzućmy śmiertelnie poważne konieczności, przed jakimi stają europejskie kraje, czyli zwiększanie wydatków na obronność, transformację energetyczną, budowanie odporności wobec zachodzących zmian klimatycznych, wspieranie sektorów gospodarki dających nadzieję na rozwój. Zatem mamy tu wielkie kurczenie się zasobu finansowego.
Na to nakłada się ubywanie zasobu ludzkiego – po 2050 r. po raz pierwszy w dziejach w starczy wiek wejdą miliony samotnych ludzi, bez dzieci oraz krewnych. W czasach obecnej umowy społecznej więzy rodzinne sprawiały, że potomstwo poczuwało się nie tylko do troszczenia się o rodziców, lecz także do nadzorowania warunków, jakie im zapewniono w domach opieki. Dorosłe pokolenia wciąż płacą bez szemrania składki emerytalne oraz domagają się od państwa dbałości o starców. Ta linia ciągłości pokoleń zostanie przecięta. Owszem, co jakiś czas w dyskursie publicznym pojawiają się opowieści, że ów zasób zastąpią migranci lub roboty. Prawdopodobieństwo, że te frazesy zamienią się w rzeczywistość, jest równie wielkie, jak to, iż zabezpieczenia socjalne zwiększą skłonność Europejek do rodzenia dzieci.
I tu wracamy do punktu mówiącego o niezwykłej elastyczności oraz bezwzględności społeczności ludzkich w sytuacjach kryzysowych. Pod koniec XIX w. umowa społeczna w odniesieniu do ludzi w starszym wieku formowała się, gdy Europa się bogaciła. Nowa powstanie w czasach zmniejszających się zasobów. Zatem naturalnym jej celem stanie się zredukowanie liczby tych, którzy bezproduktywnie je konsumują.
Ale w minionych epokach egzekwowanie ubasute wymagało brania indywidualnej odpowiedzialności za siebie i rodziców oraz zmagań z trudnymi emocjami. Ciekawie ten stan rzeczy oddaje japoński film z 1983 r. Shōhei Imamury „Ballada o Narayamie” w scenie, gdzie główny bohater niesie w góry matkę, żeby tam umarła. Indywidualna odpowiedzialność zawsze stanowiła ostatnie zabezpieczenie, powodujące, że okrutna tradycja szybko znikała, kiedy społeczność zaczynała się bogacić. Teraz ten bezpiecznik ulega likwidacji. Dziesiątkami milionów samotnych oraz bezbronnych starców będą się zajmowały aparat państwa i prywatne firmy opłacane ze środków, którymi ów aparat zarządza.
Ostatni bezpiecznik w Europie stanowi kartka wyborcza, dająca kolejnym pokoleniom władzę w państwie. Starsi wyborcy, dopóki zdrowie i siły umysłowe pozwolą, będą tą drogą dbać, żeby nie działa się im krzywda, zubażając w ten sposób młodych. Gdy więc pora pęknięcia umowy nadejdzie, może to przebiec gwałtownie i brutalnie. Zwłaszcza jeśli wcześniej narodzą się nowe prądy polityczne i ideowe to uzasadniające. Aby coś uznawane w naszych czasach za zło w nowych nosiło miano choćby „dziejowej konieczności”. A co do szczegółów tego, jak mogłoby to wyglądać w praktyce, spekulacje są bez sensu. Nasz gatunek przez tysiące lat udowadniał, że potrafi wcielać w życie rzeczy niezwykłe. ©Ⓟ