Wybory i po wyborach. Ostatnia, tegoroczna kampania wyborcza dobiegła końca. Jej finał poznamy już wkrótce. A jak tę kampanię wyborczą oceniają eksperci? Jaki przekaz, mniej lub bardziej świadomie, zafundowali społeczeństwu politycy w walce o mandaty do Parlamentu Europejskiego?

Kampanijny maraton

Trzecie i ostatnie w wyborczym maratonie wybory właśnie się zakończyły. Nazwiska eurodeputowanych, którzy do 2029 r. będą reprezentować Polskę w unijnym parlamencie, poznamy już wkrótce. Tymczasem pokusimy się o porównanie i ocenę zakończonej kampanii wyborczej.

Kampanie związane z wyborami do Parlamentu Europejskiego, polskiego parlamentu i jednostek samorządu terytorialnego powinny oczywiście się różnić, także na gruncie używanego języka. Tak jednak nie jest. Kandydaci w tych trzech kampaniach raczą wyborów bardzo podobnymi obietnicami. Ironicznie można by powiedzieć, że niektóre osoby tylko zmieniają na billboardzie numer na partyjnej liście i są gotowi na kolejne wybory. Sprawa jest jednak poważna, bo każde wybory, te ostatnie niedzielne również, naprawdę mają znaczenie – zauważa w rozmowie z Gazetą Prawną dr Sebastian Surendra, językoznawca i kulturoznawca.

Kilka dni przed zakończeniem kampanii do eurowyborów, prof. UAM dr hab. Joanna Smól z Instytutu Filologii Polskiej UAM, w przeprowadzanym przez nas wywiadzie, zwracała uwagę na wzmagającą się pod koniec trwania eurokampanii retorykę strachu i bezpardonowe zaetykietowane epitety.

Na finiszu kampanii coraz bardziej słyszalna była retoryka strachu, odżywają etykiety "zdrajców", "idiotów", "złodziei" czy "łajdaków" przypinane reprezentantom różnych ugrupowań. Przeciwnicy polityczni wskazywani są personalnie, często w zestawieniach budzących jednoznacznie negatywne skojarzenia, np. "ochrona ładu europejskiego przed populistami: Kaczyńskim, Orbanem, Le Pen. Nie pozwolimy kolegom Putina rozbić wspólnej Europy". Tego typu deklaracje miały rozbudzać emocje wyborców, a zarazem zachęcać tych jeszcze niezdecydowanych do udziału w głosowaniu – wyjaśniała prof. Joanna Smól.

Wybory do Parlamentu Europejskiego 2024 – kampanie bez Europy?

Zdaniem językoznawcy i obserwatora sceny politycznej doktora Surendry w kampaniach do czerwcowych wyborów nie zawsze wybrzmiewały sprawy europejskie.

W wyborach samorządowych w wielu gminach i powiatach przedmiotem kampanii były sprawy ogólnopolskie, nie zaś lokalne. W kampanii do Parlamentu Europejskiego widzę podobne zjawisko: część kandydujących w swojej komunikacji w ogóle nie poruszała kwestii europejskich. Mało interesujący się polityką obywatel naprawdę może zatem zwątpić, jaka jest stawka eurowyborów. Chcącemu nie dzieje się krzywda (w domyśle: zainteresowany może się dowiedzieć, bo źródeł wiedzy jest wiele)? To prawda, ale politycy nie powinni robić krzywdy debacie publicznej, myląc pojęcia i dezinformując społeczeństwo – uważa dr Sebastian Surendra.

Wybory do Parlamentu Europejskiego 2024 – komunikacja

Zdaniem doktora Surendry komunikacja z wyborcami w eurokampaniach w znacznej mierze została zdeterminowana przez jedną ze specyfik tych wyborów, jaką są nieliczne, za to bardzo duże okręgi wyborcze.

– W kampanii samorządowej kandydat może chodzić "od drzwi do drzwi" (choć przyjmuje się to w Polsce bardzo opornie), w wyborach do Sejmu można zalać ulice i skrzynki pocztowe ulotkami (a później mówić dużo o ekologii). W wyborach do Parlamentu Europejskiego, poza oczywiście kampanią w internecie, wielu kandydatów stawia na billboardy, bo ma językowo duże konsekwencje – kandydata widać wyraźniej, za to informacji o nim jest wyraźnie mniej niż na ulotce. Kampania do PE jest dużo droższa niż dwie inne kampanie, stosunkowo niewielu kandydatów za to realnie walczy o głos. Tu zasada "kogo nie widać, tego nie ma", jest boleśnie prawdziwa – podsumowuje dr Surendra.