Polskie przysłowie mówi, że wszystko, co dobre, szybko się kończy. Nasza historia w ostatnich stuleciach, a szczególnie od chwili, kiedy sąsiedzi zgodnie postanowili dzielić się naszym państwem, nieźle tę regułę ilustruje. Dzisiejsze zagrożenie ze Wschodu wyraźnie o niej przypomina. Czy zdołamy przełamać fatum?

Najpierw – po dekadach zamknięcia w komunistycznym więzieniu – wyważyliśmy żelazną kurtynę, która z woli mocarstw, a wbrew naszym pragnieniom i ogromnym wojennym zasługom oddzielała nas od reszty Europy. Potem, 20 lat temu, po długim dreptaniu w przedpokoju wstąpiliśmy do Unii Europejskiej, nieco wyniosłego klubu państw, którym historia bardziej sprzyjała i które dzięki temu cieszyły się od dawna nie tylko wolnością, lecz także niebywałym, zwłaszcza z ówczesnej perspektywy, i zazdrośnie strzeżonym dobrobytem. Następnie były strefa Schengen i mające moc symbolu otwarcie granic, z którego tak lubimy korzystać. W tle tych historycznych wydarzeń (lista będzie kompletna, jeśli uzupełnimy ją o kluczowe dla naszego bezpieczeństwa przystąpienie do NATO, czego 25. rocznicę fetowaliśmy niedawno) dokonywał się prawdziwy – mniejsza dziś o to, czy mógł być większy i mniej kosztowny – sukces gospodarczy. Sukces napędzany naszą pracą i przedsiębiorczością, ale w końcu wsparty bardzo mocno wspólnym rynkiem, na którym umieliśmy się odnaleźć, i unijnymi funduszami, z których czerpiemy.

To był dla nas bardzo dobry czas. Tak, zapewne mogliśmy uczynić jeszcze więcej. Dużo więcej mogła dla nas zrobić UE. Ale ostatecznie obie strony powinny być zadowolone: obie zmieniły się na lepsze. Jakie będą dla nas kolejne dekady z tą Unią (czy i jak zreformowaną?), z którą będziemy mieć do czynienia? Eurosceptycy bez trudu wskażą liczne wady UE i zagrożenia z nich płynące (niektórzy wspomną nawet o prawdopodobieństwie jej rozpadu). Euroentuzjaści stwierdzą, że odpowiedzią na to jest więcej – celowo używam tego słowa, którego użyłby pewnie i Robert Schuman – wspólnoty. W jakimś sensie jedni i drudzy mogą mieć rację. W dalekosiężnych założeniach Schumana i Konrada Adenauera, skądinąd nie tylko marzycieli, lecz także pragmatyków (a może w odwrotnej kolejności), europejska wspólnota miała być prawdziwą rodziną, połączoną więzami szacunku, zaufania, przyjaźni, współpracy. Tak wciąż postrzegają ją idealiści.

Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Realiści mają na to liczne dowody. Unia to nie tylko wzniosła idea na jednym poziomie, a na innym, ekonomicznym, jednolity rynek i duży budżet. To także nieustająca, nierzadko twarda gra interesów, duża polityka, ścieranie się ideologii, arogancja i narodowe egoizmy – wszystko, co do niej wnosili i wnoszą członkowie i ich polityczni reprezentanci. W dzisiejszym wydaniu DGP nie oceniamy jednak Unii Europejskiej. We właściwy sobie sposób analizujemy rozmaite aspekty obecności Polski w UE. Tam, gdzie to możliwe, dokonujemy podsumowań. I oczywiście wyciągamy wnioski.

Z Unią jest trochę tak jak z demokracją w oczach Winstona Churchilla. To pod wieloma względami niedoskonałe rozwiązanie, ale nikt lepszego pomysłu na Europę nie zaproponował. Wszyscy chcemy, żeby historyczne okno wolności i rozwoju, które sami sobie otworzyliśmy, przy okazji orzeźwiając cały kontynent, nie zamknęło się z hukiem, jak tyle razy wcześniej. Dlatego – tak, powtórzę tę wyświechtaną frazę – Polska potrzebuje Unii, która umiejętniej zajmuje się europejskimi interesami i bardziej dąży do wspólnotowego ideału Schumana i Adenauera. Z kolei Unia potrzebuje Polski, która – co nie jest sprzeczne – wierzy w ideały, ale potrafi też pragmatycznie dbać o siebie. Pora na bardzo dojrzały związek. Żeby to, co dobre, mogło trwać. ©℗