Polacy, w tym najmłodsi wyborcy, czują przywiązanie do Europy. Problem zaczyna się wtedy, gdy dyskusja wychodzi poza aspekt ekonomiczny.

Choć dziś wielu podpisałoby się pod twierdzeniem, że Polski bez Unii Europejskiej sobie nie wyobraża, ponad 20 lat temu nie było to wcale takie pewne. Ponad, bo choć z akcesją symbolicznie kojarzy nam się 2004 r., to do podejmowania kluczowych decyzji dochodziło rok i dwa lata wcześniej.

– Suwerenność państwa ma charakter nie tylko polityczny, lecz także gospodarczy. Jeżeli nie ma suwerenności, to państwo nie ma np. możliwości wprowadzenia ceł, nie ma możliwości bezpośredniego handlu z Rosją bez zgody UE, nie ma możliwości handlu ze Stanami Zjednoczonymi bez zgody UE. Nie ma możliwości utrwalania w Polsce polskiego kapitału. Będziemy wyłącznie utrwalali polską biedę. Wejście do UE oznacza, że nasz biedny kraj będzie nadal biedny – ostrzegał ówczesny lider Ligi Polskich Rodzin Roman Giertych podczas sejmowej debaty nad referendum. I, jak dodawał, nie powinniśmy „łudzić się, że Niemcy, Francuzi czy Włosi cokolwiek nam dopłacą do rolnictwa i naszych dróg czy cokolwiek innego nam dadzą za darmo”. Wszelka pomoc – jak mówił późniejszy wicepremier – będzie odbywała się jedynie „w zamian za naszą niepodległość, w zamian za naszą wolność”.

Eurosceptycznych głosów było więcej. – Nie znam nikogo, kto by za darmo dał komuś 1 markę czy dolara, czy euro. Nic nam nie da Unia. Deficyt w handlu z Unią to jest ponad 10 mld dol. rocznie, 10 mld dol.! I co, uważamy, że Unia teraz postawi na odbudowę polskiego przemysłu, polskiego rolnictwa, żebyśmy mogli eksportować do nich i wyrównać przynajmniej te nasze dochody, żeby była równowaga? Nie zgodzą się na to. Nie łudźmy się nawet – twierdził z kolei przywódca Samoobrony Andrzej Lepper. Schodząc z mównicy, życzył sali „trochę opamiętania z tą Unią”. I były to najłagodniejsze formy wyrażania sprzeciwu. Podczas trwającej kampanii referendalnej można było usłyszeć o „europajacach”, „unijnych niewolnikach” i „sprzedaży Polski”. Ostrzegano, że 2004 r. będzie dla Polski tym samym co 1939 r., albo jeszcze wcześniej – lata 1772, 1793 i 1795. W prawicowej prasie pisano o „poparciu dla anszlusu Rzeczypospolitej”, zastanawiano się, czy Adolf Hitler byłby zwolennikiem waluty euro, a Wspólnotę nazywano „eurokołchozem”.

Czego obawiało się społeczeństwo? Andrzej Piasecki – krakowski politolog, który badał dwie dekady temu nastroje wobec referendum – wyszczególnił pojawiające się zarzuty, że Polska zostanie wykupiona przez obcy kapitał, integracja okaże się niekorzystna dla polskiego rolnictwa, kraj utraci suwerenność, a gospodarka będzie zbyt słaba, by sprostać unijnej konkurencji. Wskazywano również na brak przygotowania Polski do integracji, a także na źle wynegocjowane z Brukselą warunki akcesji. – Czarne prognozy się nie sprawdziły – ocenia dziś Renata Mieńkowska-Norkienė, politolożka i socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego. – Polska i Ukraina na początku lat 90. startowały z podobnego punktu. Byliśmy bardzo podobni pod względem liczby ludności, oczekiwanej długości życia, wskaźników makroekonomicznych. Dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu i pod względem bezpieczeństwa, i pod względem rozwoju. Krótko mówiąc, UE dała nam olbrzymi zastrzyk rozwojowy. Szacuje się, że nasz PKB jest nawet o 30 proc. większy, niż gdybyśmy do Unii nie wstąpili – podkreśla ekspertka.

W 2003 r. wiara w UE rozkładała się różnie w poszczególnych grupach wiekowych i zawodowych. Jak wykazywał prof. Piasecki, za przystąpieniem do Unii częściej chciały głosować osoby młodsze, lepiej wykształcone, o wyższym statusie materialnym. – Młodzi widzieli sens w integracji, byli złaknieni Zachodu. Pamiętam pierwsze wyjazdy na Erasmusa, zainteresowanie naprawdę było spore. Studenci wykorzystywali także unijne wsparcie do organizowania różnego rodzaju oddolnych inicjatyw. Często praktycznie bezkosztowo można było zrealizować jakiś projekt w swoim otoczeniu. I to się nie zmieniło, młodzi do dziś korzystają z unijnych programów bez żadnych kompleksów – wskazuje dr hab. Mieńkowska-Norkienė. Najbardziej sceptyczni wobec integracji byli rolnicy. 52 proc. z nich, deklarując swój udział w głosowaniu, zapowiadała, że powie „nie”. Sprzeciw wyrażał także co czwarty przedsiębiorca. Część tych osób udało się jednak przekonać.

– Na stanowisko starszych i konserwatywnych wyborców mocno zadziałały wówczas słowa Jana Pawła II, który jawnie opowiedział się za integracją. Papież był w tej kwestii adwokatem polskich spraw, zrobił dużo dla członkostwa Polski w NATO i UE – zaznacza politolożka. Polacy poszli do urn 7 i 8 czerwca 2003 r. Po pierwszym dniu nic jeszcze nie było pewne – w głosowaniu wzięło udział zaledwie 17,6 proc., co plasowało nas za Litwą (23 proc.) i Słowacją (25 proc.), które również rozciągnęły plebiscyty na dwa dni. W niedzielę do godz. 13 głos oddało 34 proc., a do godz. 17 – 45 proc. Jak zauważył prof. Piasecki, tego dnia do głosowania namawiano nawet w „Teleexpressie”. Prowadzący Maciej Orłoś na zakończenie programu wymownie zerknął na zegar i stwierdził: „My tu gadu-gadu, a wróble ćwierkają, że brakuje jeszcze kilku procent. Idę głosować”. Ostatecznie się udało. Swój głos wrzuciło do urny łącznie 58,8 proc. uprawnionych. Przystąpienia do UE chciało 77,4 proc. wyborców.

Jest dobrze, choć mogłoby być lepiej

Z wydanego przez Polski Instytut Ekonomiczny w 2022 r. raportu wynika wprost: Polacy z członkostwa w UE są zadowoleni. Ośmiu na dziesięciu mieszkańców kraju pozytywnie ocenia akcesję. Nieco ponad 80 proc. zauważa ekonomiczne korzyści wynikające z tamtej decyzji. Niemal tyle samo twierdzi, że na korzyść zmienił się ich standard życia, oraz deklaruje, że poprawiła się sytuacja na rynku pracy. – Polacy są bardzo proeuropejscy, szczególnie gdy widzą korzyści ekonomiczne. Nasza integracja udała się głównie pod kątem finansowym. Nie mieliśmy problemów z korupcją, niewłaściwym wydatkowaniem funduszy europejskich. Polacy widzą, że środki były dobrze wykorzystywane i pozytywnie to oceniają – podkreśla Mieńkowska-Norkienė. Problem zaczyna się wtedy, gdy dyskusja o pieniądzach schodzi na dalszy plan. Natasza Styczyńska, politolożka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zaznacza, że choć integracja generalnie się udała, to „nie zrobiliśmy wiele, aby tę integrację pogłębić i wzmocnić poczucie przynależności”. – Europeizacja odbyła się trochę mimochodem. Korzystamy ze wspólnego rynku, z unijnego wsparcia, ale nie poczyniliśmy szczególnych starań, aby ten proces wzmocnić. Przez to często czujemy się Europejczykami tylko powierzchownie – tłumaczy.

Jej zdaniem „potrafimy zauważyć wymierne ekonomiczne korzyści z przynależności do Wspólnoty, ale nadal traktujemy Brukselę jak coś zewnętrznego, nie mamy poczucia, że to my jesteśmy Unią Europejską”. Ostatnim czynnikiem, który – znów nieco mimochodem – pogłębił integrację, była wojna rosyjsko-ukraińska. Polacy czują się bezpiecznie, będąc nie tylko w Sojuszu Północnoatlantyckim, lecz także w UE. Ubiegłoroczne badania Euro barometru pokazały, że to mieszkańcy naszego kraju są zdecydowanie najbardziej zadowoleni z tego, jak Bruksela zareagowała na rosyjską inwazję. Średnia europejska wynosi 57 proc., w Polsce jest to aż 81 proc. – Na co dzień nie potrafimy jednak wskazać konkretnych unijnych instytucji, nie wiemy, które organy czym się zajmują i jak to wpływa na nasze życie codzienne. Nadal zdarza się, że postrzegamy Unię jako Świętego Mikołaja. Cenimy go, cieszymy się, że przychodzi z prezentami, ale niczego o nim nie wiemy – tłumaczy dr Styczyńska.

Brak głębszej integracji widać także w badaniach. Największymi zwolennikami przynależności do UE są dokładnie te same grupy co 20 lat temu. Najczęściej są to osoby młodsze – 20-, 30- i 40-latkowie. Wśród starszych poziom poparcia jest nieco niższy. Za przynależnością częściej opowiadają się kobiety niż mężczyźni. – Niewiele zrobiliśmy, aby zmienić nastawienie tych, którzy podczas referendum akcesyjnego głosowali przeciwko. Myślę tu np. o rolnikach, którzy podczas referendum byli niechętni i do dziś często tacy pozostali. Po wstąpieniu do UE nie kontynuowaliśmy publicznego dialogu, nie dyskutowaliśmy o tym, dlaczego warto być w Unii i co z tej przynależności wynika poza np. dotacjami – wskazuje Styczyńska.

Młodzi za Europą, choć nie zawsze

Najciekawiej sytuacja rysuje się wśród najmłodszej grupy wiekowej. Młodzi dorośli, często urodzeni już po akcesji, nie znają lub nie pamiętają Polski nieobecnej we Wspólnocie Europejskiej. Poglądy tej grupy wiekowej badał parę lat temu Instytut Spraw Publicznych we współpracy z amerykańskim National Democratic Institute. Jak wynika z raportu, przywiązanie do Polski deklaruje 70 proc. mieszkańców naszego kraju w wieku 16–29 lat. Niewiele mniej – 60 proc. – czuje się również Europejczykami. – Unia została przez tę grupę oswojona. Oni wychowali się już po akcesji i jednocześnie najbardziej korzystają z benefitów, które daje dam Wspólnota – swobody przemieszczania się, studiów za granicą, możliwości realizacji życiowych planów poza Polską. To wszystko wydaje się tej grupie wiekowej kompletnie naturalne, choć kilkadziesiąt lat temu było nie do pomyślenia – komentuje politolożka z UJ.

Młodzi Polacy nie są jednak grupą jednorodną. O ile faktycznie dominuje wśród nich przywiązanie do wartości europejskich, o tyle niemałą część stanowi także grupa, która neguje przynależność do UE. – Na scenie politycznej jedyną siłą, która jest jawnie antyeuropejska, jest Konfederacja. Największe poparcie notuje ona właśnie u młodych – zauważa dr Styczyńska. Podczas jesiennych wyborów do Sejmu i Senatu kandydatów skrajnej prawicy poparło 7,2 proc. Polaków. Badania late poll przeprowadzone przez Ipsos wskazują, że gdyby do urn poszli tylko najmłodsi, wynik wyborczy Konfederacji byłby ponad dwa razy lepszy i wyniósłby 16,6 proc. I nie był to przypadek. Ta tendencja powtórzyła się również w ostatnich wyborach samorządowych.

Choć głosy namawiające do wyjścia Polski z UE nadal nie pojawiają się zbyt często w debacie publicznej, nie oznacza to, że ich nie ma. Pytany o polexit na Kanale Zero wicemarszałek Sejmu Krzysztof Bosak odpowiedział, że Konfederacja takiego celu nie sformułowała. Przyznał jednak, że „gdyby ktoś dzisiaj takie referendum rozpisał”, głosowałby „za odzyskaniem niepodległości”. Styczyńska przekonuje, że anty europejskie głosy to nie wyjątek. Najbliższe lata pokażą, czy ogólny prounijny kurs uda się utrzymać. – Eurosceptyczna retoryka pojawia się i jest na podobnym poziomie we wszystkich krajach, które dołączały do UE w 2004 r. lub później. To, jak liczne są obecnie partie eurosceptyczne w Europie, pokażą najlepiej czerwcowe wybory – wskazuje. Do urn pójdziemy 9 czerwca, niemal równo 21 lat po referendum akcesyjnym. Po raz piąty wskażemy swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Polskę w Brukseli będą reprezentowały 53 osoby, o jedną więcej niż w bieżącej, IX kadencji PE.

Potrzeba edukacji

Unia Europejska nie jest idealna. Czasem zbyt zbiurokratyzowana, czasem zbyt mało skłonna do kompromisu. – Miewa chybione pomysły, o których powinniśmy głośno dyskutować – podkreśla dr Styczyńska. Jak jednak dodaje, kluczem do wypracowywania konsensusu jest większa, a nie mniejsza obecność we Wspólnocie. – Powinniśmy budować europejską świadomość już od najmłodszych lat. Wpisać do szkolnego programu więcej elementów związanych z Unią, uczyć młodych, jak wygląda europejska inicjatywa obywatelska, jak mieć wpływ na decyzje podejmowane w Brukseli. Dyskutować na lekcjach o nowych pomysłach, informować, czym się obecnie zajmują poszczególne unijne instytucje – wskazuje ekspertka. Problem nikłego zainteresowania sprawami europejskimi ciągle istnieje. Gdy spojrzymy na frekwencje wyborcze w historii III RP, na niechlubnym podium – poza referendum Bronisława Komorowskiego – znajdują się trzy głosowania do PE: z lat 2004, 2009 i 2014. – Często nawet studenci europeistyki mają problem, aby wskazać, jak konkretnie wygląda ich wpływ na politykę UE. To pokazuje, że w szkołach nadal za mało mówi się o funkcjonowaniu Wspólnoty. Pora to zmienić – konkluduje Styczyńska. ©℗

Andrzej Lepper życzył „trochę opamiętania z tą Unią”, a podczas kampanii można było usłyszeć o „europajacach” i Hitlerze