9 czerwca wybierzemy 53 naszych przedstawicieli w Brukseli. W porównaniu z polskimi wyborami parlamentarnymi, a już szczególnie z wyborami do rad miast, gmin i powiatów, to niewielka liczba. Ale to wcale nie znaczy, że skoro europarlamentarzystów mamy mniej, to ich kampania będzie tańsza. Tu bez zaskoczeń – wszyscy za nią zapłacimy.

Limity wydatków na kampanię dla każdej partii wystawiającej swoje listy są takie same. Państwowa Komisja Wyborcza ustaliła je na 80 gr za każdego obywatela, który może zagłosować. W tym wypadku uprawnionych do głosowania jest ponad 29,5 mln Polaków, co daje kwotę ponad 23,6 mln zł. Tyle każdy z komitetów może wykorzystać. Przepisy dopuszczają też możliwość waloryzacji tej kwoty z uwagi na rosnące koszty choćby utrzymania biur. Gdyby do tego doszło, owe 80 gr można powiększyć o pięć, co dałoby w sumie ponad 25 mln na partię w wyborach do europarlamentu.

Kiedy pytam w PiS i w PO, ile zamierzają wykorzystać – choć liczę się z tym, że wszystko – to znikąd nie słyszę takiej odpowiedzi. W PiS mówią, że decyzja jeszcze nie zapadła, więc nie ma co gadać. W Platformie, że nie wiadomo, ale kampania będzie droga, bo droga być musi, skoro w grę wchodzi polityczna ambicja. Jeden z najważniejszych polityków PO mówi mi nawet, że wybory do europarlamentu nie mogą się skończyć porażką, skoro najpierw rozdmuchane oczekiwania co do przejmowania sejmików wojewódzkich spotkały się z chłodem wyniku wyborczego, a teraz trzeba utrzeć nosa lewicy. Ta – tu cytat – „rozpycha się w Sejmie”, domagając się wielu stanowisk, choćby w sejmowych komisjach.

Deklaracja pełnego finansowego zaangażowania partii więc jest. Ale – uwaga – nie cieszy tych, którzy startują. – Będziemy musieli centrali oddać dużo więcej pieniędzy niż dotychczas – martwi się już jeden z polityków PO. Chodzi o to, że partie dzielą swoje limity na regiony, ale od poszczególnych kandydatów domagają się wpłaty na kampanię prowadzoną z Warszawy. – Kiedyś to było 10 proc., ale teraz spodziewamy się, że będą chcieli 20 proc. albo nawet więcej, bo chodzi o udowodnienie, że wygrywamy – mówi mój rozmówca. Podobnie jest w PiS. – Partia jest biedna po tym maratonie wyborczym i trzeba się liczyć z większymi oczekiwaniami centrali – przyznaje jeden z przyszłych kandydatów.

Jeśli ktoś spodziewałby się od demokratycznych partii równościowego podziału limitów na poszczególnych kandydatów, może się zdziwić. – Komitet wyborczy dzieli je, jak chce. Jak byłem jedynką, miałem 100 tys. zł. A osoba piąta na liście miała zaledwie 2 tys. – mówi polityk rządzącej koalicji. Czy muszę dodawać, że 98 tys. zł różnicy w budżecie przekłada się na sukces wyborczy?

Te limity to zresztą i tak fikcja, wystarczy przejść się po ulicy i od razu widać, że dany kandydat wydał pięć razy więcej, niż powinien – mówi mi z kolei poseł Lewicy, choć wtórują mu też inni. Nawet wśród kandydujących polityków panuje przekonanie, że kontrole są nieefektywne, a przepisy ignorowane. Zachodzę w głowę, jak to się stało, że oni sami już jako wybrani przedstawiciele narodu jakoś nigdy nie zebrali się, żeby je zmienić. Sztuka chowania wydatków na kampanię jest po prostu międzypartyjna i międzypokoleniowa, a kolejne wybory dopisują do niej nowe sztuczki. Przepychanki finansowe i kopanie po kostkach kandydatów na danej liście nikogo więc już nie dziwi.

Kandydaci mogą oczywiście sami wpłacić ponad 50 tys. zł na kampanię albo mogą to zrobić ich znajomi. Limit owych dotacji to limit roczny. Dlatego w tych wyborach nie będą premiowani politycy, którzy startowali w wyborach samorządowych, bo oni te pieniądze, przynajmniej w części, już wydali. Są więc raczej niemile widziani przez partyjne centrale.

W wyborach stawiamy krzyżyk na karcie i kropkę nad i. Ale o szansach poszczególnych kandydatów decydują podział pieniędzy i limity na kampanie. ©℗