Wejście w europejski projekt obrony powietrznej, o którym mówi Donald Tusk, nie rodzi pytań jedynie o jakość ochrony nieba (czym strzelamy do rosyjskich pocisków?). To przede wszystkim kwestia tego, kto konkretnie będzie podejmował decyzje, gdy pociski europejskiej tarczy trzeba będzie odpalić. I jak ten ktoś będzie definiował zagrożenie?

Czy będzie nim pocisk manewrujący, którego trasa lotu jest niejednoznaczna? I gdy nie jest jasne, o kogo chodzi: Ukrainę czy np. Polskę? Czy w takiej sytuacji uwspólnotowiona obrona powietrzna zadziała? Bo przecież nie będzie ona podpięta pod art. 5. Jest raczej czymś na wzór ściślejszej współpracy miłych sobie państw, realizowanej w dobrej wierze.

Nie ma sensu podważać dobrej wiary sojuszników Polski. Nawet w ramach projektu, który jednoznacznego związku z art. 5 nie ma i nie ma w nim Amerykanów. Jest jednak sens pytać o to, jakie jest stężenie bezpieczeństwa w takim projekcie w zależności od odległości od Bugu. Mieliśmy przykład tego przy okazji przekazania pierwszych polskich MiG-29 Ukrainie wiosną 2022 r., czyli na początku wojny. Rząd Zjednoczonej Prawicy i prezydent Andrzej Duda chcieli maszyny przekazać przez natowską bazę Ramstein w Niemczech. Okazało się, że Amerykanie są jak najbardziej za przekazaniem samolotów. Ale niekoniecznie akurat przez Ramstein. Nie mówiąc już o Niemcach, którzy byli na „nie”. Pojawiło się wówczas pytanie: czy bezpieczeństwo bazy polskich sił powietrznych np. w Mińsku Mazowieckim ma mniejsze stężenie niż bazy Ramstein? Bo Amerykanie nie byli przeciw pomocy w tak zorganizowanej formule (z polskiej bazy). Ostatecznie MiG-i pozwolono Ukraińcom ukraść z pasa granicznego na wschodzie Polski. I w ten sposób rozwiązano dylemat stężenia bezpieczeństwa. Na podstawowe pytania w tej sprawie nie udzielono jednak odpowiedzi. Tymczasem mówiliśmy wówczas o działaniach w ramach NATO i art. 5, a nie projektu ściślejszej współpracy w bliżej nieokreślonych ramach.

Z podobnych powodów ówczesny szef MON Mariusz Błaszczak był sceptyczny w kwestii goszczenia w Polsce niemieckich zestawów Patriot po incydencie w Przewodowie zimą 2022 r. Bo oznaczało to wpięcie się w obronę powietrzną RFN i ryzyko europeizacji tej obrony. Amerykanie mogli wówczas powiedzieć: skoro macie tu, panie i panowie, niemiecki zestaw, to my skupimy się na innych kwestiach. Z kolei – jak pokazały późniejsze wydarzenia – Niemcy niekoniecznie postrzegali obecność w Polsce jako projekt długofalowy i służący trwale naszym interesom bezpieczeństwa. Gdy kurz opadł – kurz, a nie zagrożenie, bo przecież pociski manewrujące nie przestały wlatywać w polską przestrzeń powietrzną – zwinęli się. Bo najpewniej mieli inne ważne zadania.

Z tego powodu umiędzynarodowienie obrony powietrznej ma sporo plusów ujemnych. Nie ma jednak również powodu, by wchodzić w alarmistyczne tony po deklaracjach Donalda Tuska na spotkaniu z premier Danii Mette Frederiksen. Po pierwsze – projekt European Sky Shield Initiative, czyli Inicjatywa europejskiej tarczy powietrznej, to na razie zamek z atramentu. Projekt, który dobrze brzmi, ale niekoniecznie musi się stać faktem. Po drugie – jeśli stanowisko Donalda Tuska ma być pewnym pokazem prestidigitatorskim i argumentem za „powrotem Polski do Europy”, który pozwoli lewarować pozycję Warszawy w rozmowach np. o zakupach broni w USA, to ta iluzja ma nawet jakiś sens. Po trzecie – na razie – na szczęście – nikt nie mówi o rewizji bazowych programów ochrony polskiego nieba, o których pisaliśmy we wczorajszym wydaniu DGP (m.in. oparty na patriotach system Wisła oraz Narew i Pilica +, a do tego trzy fregaty Miecznik). A to oznacza, że Polska do końca dekady będzie dysponowała własnym, nie „uwspólnotowionym” – i najnowocześniejszym w Europie systemem.

Obrona nieba jest trochę jak współpraca wywiadowcza między państwami. Aby maksymalizować zyski, kooperacja jest niezbędna. Jednak na końcu i tak każdy z graczy wie, że najbardziej wartościowe karty trzyma się przy orderach. Bo w tej współpracy obowiązuje turboegoizm. Daje się tyle, ile służy interesom własnego państwa. Bierze się maksimum. Bez oglądania się na innych.

Jest też trochę tak, jak z propozycją szefa MSZ Ukrainy Dmytra Kułeby, który zaprosił polskie i amerykańskie patrioty do ochrony ukraińskiego nieba. Oczywiście możemy to zrobić. Ale nie po to, by pociski nie spadały na Lwów czy Winnicę. Ale po to, by żelazo latające nad Ukrainą nie zagrażało polskiemu terytorium. Polski patriot może zestrzelić rosyjski pocisk manewrujący nad Ukrainą. Ale tylko wtedy, gdy będzie pewność, że może on wlecieć w polską przestrzeń powietrzną i spowodować w niej realne szkody. Tak wygląda brutalna prawda o uwspólnotowieniu obrony powietrznej. Szczególnie gdy dotyczy to projektów wyjętych poza art. 5. ©℗