- Chcielibyśmy, aby Polska była reprezentowana przez zawodowców, a nie przypadkowe osoby - mówi w rozmowie z DGP Ryszard Schnepf, były ambasador Polski w Hiszpanii, dyplomata, historyk i iberysta.

Pięćdziesięciu ambasadorów ma wrócić do Polski. Tak przynajmniej zapowiada Radosław Sikorski. Czy to nie jest działalność na szkodę kraju?

To, co przyświecało ministrowi Sikorskiemu i oczywiście premierowi Tuskowi, to naprawa polskiej dyplomacji i powrót do profesjonalizacji. Chcielibyśmy, aby Polska była reprezentowana przez zawodowców, a nie przypadkowe osoby. To mają być osoby z doświadczeniem, znające języki, przygotowane merytorycznie do wypełniania swoich funkcji. Zwłaszcza w tych trudnych czasach. Te zmiany idą w kierunku umocnienia wizerunku Polski w świecie.

Tylko są one nie do przeprowadzenia bez zgody prezydenta Andrzeja Dudy.

To prawda, sytuacja nie jest łatwa, ale wciąż jest nadzieja, że prezydent zechce podpisać akty nominacyjne. Byłoby to zgodne z interesem Polski, zwłaszcza że w przyszłym roku nasz kraj obejmie przewodnictwo w Radzie Europejskiej. Gdyby prezydent nie zdecydował się na ten krok, to konsekwencją może być obniżenie rangi dyplomatów w tych krajach. To utrudnia pracę, ale nie uniemożliwia działań. Sprawni dyplomaci poradzą sobie, a świat zrozumie sytuację, w jakiej się znaleźli.

Mówimy o sytuacji, w której 50 ambasadorów wraca do kraju, a w ich miejsce powołani zostaną urzędnicy niższej rangi. Tylko czy w tych trudnych czasach takie ruchy są potrzebne?

Właśnie dlatego są potrzebne, że czasy są trudne. Tytuł nie rozwiązuje wszystkich problemów, jest oczywiście czymś, co dodaje powagi urzędowi, ale na co dzień ambasador nie utrzymuje relacji z głową państwa, w którym pracuje. Najwięcej zależy od sprawności i doświadczenia dyplomatów. Ktoś kto ma nominację podpisaną przez prezydenta, ale nie rozumie tego kraju, nie posługuje się językiem przyjętym w środowiskach międzynarodowych, nie jest wartościowym przedstawicielem Polski, nawet jeśli jest obdarzony tytułem ambasadora. To przydatne, ale nie najważniejsze. Zasługi polityczne nie powinny być tutaj kwalifikacją.

A pan uważa, że to jest jedyna kwalifikacja tych 50 osób?

W wielu wypadkach tak, choć nie zawsze. Są osoby, które rozumieją swoje obowiązki, ale nie dotyczy to większości.

Przenieśmy się na chwilę za ocean, czyli pytam o spotkanie Joego Bidena z Donaldem Tuskiem i Andrzejem Dudą. Po co był ten pojedynek?

Tylko niektórzy przyjęli to w kategoriach pojedynku czy rywalizacji. Było widać podczas spotkania, kto wypowiada słowa, które przykuwają uwagę amerykańskiego lidera.

To wiadomo przecież, że Donald Tusk, bo jest bliższy sercu demokratów.

Nie sądzę, że to było to, czym kierował się Joe Biden, bo czasami rozmówcy z przeciwnej strony mogą być bardziej interesujący i cała sztuka polega na tym, aby przekonać ich do tej czy innej sprawy. Ważny był przekaz, że Polska wróciła na drogę praworządności. Wcześniej słyszeliśmy, że Polska jest ważnym sojusznikiem, zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie, ale jednocześnie padały słowa o tym, że warto dbać o demokrację. Myślę, że administracji amerykańskiej zależało na rozmowie z premierem Tuskiem, bo Amerykanie znają kompetencje najwyższych urzędników w Polsce i wiedzą, że to szef rządu podejmuje decyzje w kluczowych sprawach, na których im zależy. Jednocześnie dyplomacja amerykańska jest subtelna i pewnie, choć zależało im na spotkaniu z premierem Tuskiem, to nie chcieli obrazić prezydenta Dudy.

Na koniec pytanie o wybory w Rosji. Wybory wygrane oczywiście przez Władimira Putina. Cóż za niespodzianka. Co będzie dalej?

Dalej będzie toczyć się wojna. Wojna na wielu frontach. Nie tylko tym militarnym, ale i dyplomatycznym. Na końcu musi być jakieś kompromisowe rozwiązanie, z którego nikt do końca nie będzie szczęśliwy. Nikt tutaj nie będzie leżał całkowicie na łopatkach. To jest mecz bokserski, w którym jedna strona jest znokautowana. Wielkie potęgi tego świata, czyli przede wszystkim USA, przy jakimś udziale Chin będą pilnowały, aby nie doszło do tragedii, czyli użycia broni masowego rażenia, bo to groziłoby światowym kataklizmem. Życzyłbym sobie, aby moment, w którym zaczną się jakiekolwiek rozmowy, był poprzedzony sukcesem ukraińskim, tak by Putin poczuł się przymuszony do podjęcia dialogu z prezydentem Zełenskim. To będzie bardzo trudne. W tej chwili tego momentu nie widać, ale mobilizacja Zachodu postępuje. ©℗

Rozmawiała Agnieszka Burzyńska