Jutro Sąd Najwyższy ma zdecydować, czy ostatnie wybory parlamentarne były ważne. Jeśli chodzi o werdykt, zdecydowana większość naszych rozmówców – zarówno z koalicji rządzącej, jak i z PiS – nie spodziewa się zaskoczeń. Ale problem z decyzją leży gdzie indziej: w gremium, które ma ją podjąć.

Wybory od strony organizacyjnej odbyły się bez zakłóceń, co widać po liczbie protestów. Wpłynęło ich niecałe 1,2 tys., najwięcej od lat, ale niewiele w porównaniu z niemal 600 tys., które wpłynęły w 1995 r. po kampanii Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy kandydat podał nieprawdziwe informacje o swoim wykształceniu, które i tak nie unieważniły wyborów. Obecnie stwierdzonym perturbacjom daleko także do tych po wyborach samorządowych z 2014 r., gdy karta wyborcza w formie książeczki zmyliła część wyborców, czego efektem było zaskakująco wysokie poparcie dla ludowców (komitet znajdował się na pierwszej stronie).

Tamte wybory też uznano za ważne. Istotne jest również to, że główny przegrany zeszłorocznych wyborów, czyli PiS, sam postanowił nie zasypywać Sądu Najwyższego protestami, uznając, że gra jest niewarta świeczki. Także koalicji nie było na rękę podnoszenie po wygranych wyborach wątpliwości dotyczących sposobu organizacji głosowania za granicą.

Znacznie więcej protestów dotyczyło referendum organizowanego równolegle z wyborami. Było ich ok. 2,3 tys. I jeśli już, to w odniesieniu do tej części wydarzeń z 15 października 2023 r. można było mieć wątpliwości. W dniu wyborów podnoszono problem zachowań członków niektórych komisji, którzy pytali, czy wyborca życzy sobie otrzymać wszystkie karty, czy tylko te do Sejmu i Senatu, co uznano za presję, by nie brać udziału w plebiscycie. Referendum już jednak zostało uznane za ważne – Sąd Najwyższy zdecydował o tym 7 grudnia 2023 r. W koalicji rządzącej można jednak usłyszeć głosy, że jeśli sędziowie będą chcieli, to znajdą pretekst, by unieważnić wybory. – Na przykład taki, że nie przedłużono ciszy wyborczej, gdy ludzie głosowali nocą, np. na słynnym Jagodnie – ocenia jeden z naszych rozmówców. Inny rozmówca, sędzia dobrze znający kodeks wyborczy, twierdzi, że nie da sobie uciąć ręki za to, czy wybory okażą się ważne.

Według większości poważniejszy problem polega na czym innym. O ważności wyborów ma zdecydować Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, w której zasiadają sędziowie rekomendowani przez upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa. Na kanwie tego, co dalej z mandatami poselskimi Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, dyskusja o statusie izby wróciła ze zdwojoną siłą. Cokolwiek by IKNiSP orzekła, werdykt będzie problematyczny. Jeśli potwierdzi ważność wyborów, żadna z sił politycznych nie będzie tego kontestować. Tyle że to będzie oznaczało, że przynajmniej na chwilę politycy nieuznający tej izby będą musieli ją uznać. A skoro tak, będzie to brak konsekwencji – niby dlaczego jedne orzeczenia IKNiSP są uznawane, a inne nie? Słuszność ma I prezes SN Małgorzata Manowska, która w rozmowie z „Rzeczpospolitą” przypomina, że ta sama izba zatwierdzała ważność wyborów w 2019 czy 2020 r. i nikt nie miał z tym większego problemu.

Gorzej, gdyby IKNiSP uznała, że jesienne wybory należy unieważnić. Wtedy będziemy mieli polityczne trzęsienie ziemi, które przyćmi nawet temat mandatów Wąsika i Kamińskiego. Wówczas koalicja będzie grzmieć, że orzeczenie wydała nieuznawana izba i nie należy się nim przejmować. PiS z kolei będzie przekonywał o kryzysie demokracji. Choć nie znaczy to, że partii Jarosława Kaczyńskiego opłaca się pójście na przedwczesne wybory, które miałyby być efektem decyzji nieuznawanej izby SN. W takiej sytuacji to druga strona sporu mogłaby grzmieć o ukradzionych wyborach. Tyle że jeśli patrzy się na frekwencję czy nastroje społeczne po wyborach, nie widać liczących się głosów, że w skali masowej coś było z nimi nie tak. Z tego punktu widzenia decyzja podważająca ich ważność byłaby kompletnie niezrozumiała. ©℗