Kiedyś kandydatów do wojska z otyłością odrzucaliśmy, dziś nie. Przecież da się schudnąć. Próchnicę zębów, przez którą dawniej nie przyjmowaliśmy, można wyleczyć. Dlatego ich bierzemy. Dlaczego mamy ich pozbawiać możliwości wstąpienia do armii? – mówi gen. bryg. Mirosław Bryś.

Skąd się wzięła mityczna już liczba 300 tys. żołnierzy, do których ma się powiększyć Wojsko Polskie?
ikona lupy />
gen. bryg. Mirosław Bryś szef Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe

Kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej wraz z departamentem strategii i planowania obronnego oraz Sztabem Generalnym stworzyły koncepcję rozwoju Sił Zbrojnych RP i to według niej armia ma liczyć 300 tys. żołnierzy w 2035 r. Jestem realizatorem tej koncepcji w zakresie dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej (DZSW) i szkolnictwa.

Te 300 tys. do 2035 r. jest wykonalne?

Powtarzałem to wielokrotnie, ostatnio także podczas dyskusji w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego: pod względem demograficznym stać nas na taką rozbudowę sił zbrojnych. Obecnie potencjał demograficzny i zainteresowanie służbą pozwalają nam optymistycznie patrzeć w przyszłość. Najbardziej prawdopodobne prognozy GUS zakładają, że nawet w 2060 r. społeczeństwo polskie będzie liczyć co najmniej 35 mln ludzi.

300-tysięczna armia oznacza, że co setny obywatel, wliczając kobiety, noworodki i seniorów będzie żołnierzem.

Proszę spojrzeć na to inaczej. Obecnie mamy ponad 190 tys. żołnierzy zawodowych, Terytorialnej Służby Wojskowej (ochotnicy w Wojskach Obrony Terytorialnej – red.) i DZSW. Do 2035 r. zostało 11 lat, czyli co roku wojsko powinno się powiększać o 10 tys. ludzi. Jeśli to podzielimy przez 16 – tyle mamy województw – to wychodzi nam po 650 ochotników z każdego województwa rocznie.

Ale gdzie w tym wywodzie są ci, którzy z wojska odchodzą? W ubiegłym roku odeszło 9 tys. zawodowych żołnierzy.

Retencja to normalne zjawisko w siłach zbrojnych. Wniosków o powołanie do wszystkich rodzajów służby wojskowej mieliśmy w 2023 r. ponad 60 tys. Z tej puli ok. 21 proc. zostało odrzuconych, m.in. z powodu problemów zdrowotnych, np. psychicznych, czy karalności – kandydat do służby musi być niekarany. Część ludzi też się rozmyśliła czy zmieniła plany. W 2023 r. tylko do DZSW wcieliliśmy ponad 44 tys. ochotników. To pokazuje skalę zainteresowania. Wstępny plan na rok zakładał 25 tys., ale go radykalnie zwiększyliśmy.

Teraz wojsko jest na fali – kryzys migracyjny, wojna w Ukrainie stały się naturalnym „dopalaczem” chętnych, do tego DZSW to nowość. Ale za pięć–siedem lat będzie znacznie gorzej. To nie spędza panu snu z powiek?

Ale my patrzymy w odległą przyszłość. Rekrutacja do sił zbrojnych to mozaika wielu przedsięwzięć. I stąd np. stworzyliśmy program tzw. klas wojskowych. Ta młodzież zapoznaje się ze specyfiką służby wojskowej i będzie stanowiła zasób, z którego będziemy mogli czerpać.

Ile jest takich klas?

W sumie jest to ponad 1,1 tys. klas, w których uczy się prawie 28 tys. uczniów.

Jak duży odsetek tych uczniów idzie do służby?

Do szkolenia podstawowego DZSW zgłasza się co trzeci, a co ósmy z nich zostaje żołnierzem zawodowym.

Ale to zaledwie kilka tysięcy osób rocznie.

To tylko jeden z kanałów pozyskiwania młodych. Dla nas podstawą wciąż jest kwalifikacja wojskowa. Obecnie rocznik podstawowy – czyli 19-latkowie – to ponad 200 tys. ludzi. Są to w zdecydowanej większości mężczyźni, ale kwalifikacji podlegają też kobiety, które mają określone zawody – np. medyczne.

Czemu nie prowadzimy kwalifikacji wojskowej wszystkich kobiet?

To wynika z naszej historii, a zasób mężczyzn, którymi dysponujemy obecnie, nam wystarcza. Ale obserwujemy bardzo duże zainteresowanie służbą kobiet.

Na łamach DGP pisaliśmy, że obecnie wśród żołnierzy zawodowych kobiety stanowią ponad 12 proc.

Tak. Kobiety, jeśli tylko chcą, także mogą się poddać kwalifikacji wojskowej.

Dla mężczyzn jest przymusowa, dla kobiet jest ochotnicza. Dlaczego?

Czy my jako społeczeństwo dojrzeliśmy do tego, by kwalifikacja dla kobiet była obowiązkowa? W mojej ocenie nie. Gdybyśmy nagle ogłosili, że kwalifikacja jest obowiązkowa dla kobiet, to w mediach byłoby takie larum, że cały proces musiałby być przerwany. Na całym świecie rekrutacja do sił zbrojnych wciąż się zmienia, ewoluuje podobnie jak społeczeństwo. My także zmieniamy te procesy, ale na razie nie przewidujemy obowiązkowej kwalifikacji dla kobiet.

Mówi pan o ciągłej zmianie procesu rekrutacji. Głośnym echem odbiła się informacja o obniżeniu wymagań zdrowotnych dla kandydatów.

Wolę słowo „optymalizacja”. Jeśli spojrzymy, jakie wymagania dla kandydatów do wojska mają np. Amerykanie czy Brytyjczycy, to okaże się, że tam to podejście jest jeszcze bardziej liberalne. Trzeba pamiętać, że medycyna bardzo mocno się rozwinęła. Np. kiedyś kandydatów z otyłością odrzucaliśmy, dziś nie. Kiedyś młodzi ludzie byli bardziej aktywni fizycznie, dziś mniej i to się odbija na ich wadze. Gdybyśmy zestawili zdjęcia młodzieży z lat 80. z tą dzisiejszą, to zmiana byłaby kolosalna. A przecież schudnąć się da. Inny taki przykład to próchnica. Kiedyś kandydatów z takim problemem odrzucaliśmy, a przecież to można wyleczyć. Dlatego ich bierzemy. Dlaczego mamy ich pozbawiać możliwości wstąpienia do DZSW? W czasie szkolenia kandydaci mają szansę osiągnąć fizyczne wymagania dla żołnierzy zawodowych.

Przez cały czas słychać głosy, że powinniśmy odwiesić obowiązkowy pobór, który został zawieszony 15 lat temu. Co pan o tym sądzi?

Nie ma takiej konieczności. Mamy naprawdę bardzo duże zainteresowanie ochotników. Wszelkie badania pokazują, że ludzie młodzi, których to powołanie by dotyczyło, są przeciwni takiemu rozwiązaniu. „Za” są ludzie po 50. roku życia, których to już nie dotyczy. Ale patrząc z punktu widzenia ekonomicznego i gospodarczego bezpieczeństwa państwa, nikt dziś nie mówi o olbrzymich kosztach, które się z tym wiążą. Pobór masowy był w PRL, gdy mieliśmy gospodarkę państwową – dziś większość przedsiębiorstw jest prywatna. Wyobraźmy sobie, że nagle w 2024 r. 150 tys. młodych ludzi wysysamy z gospodarki i wsadzamy ich do koszar – to olbrzymie koszty ekonomiczne, które wszyscy musielibyśmy ponieść.

A co w takim razie z rezerwami? Bo jak był pobór przymusowy, co roku „produkowaliśmy” kilkadziesiąt tysięcy przeszkolonych rezerwistów. Po 2008 r. ten system się załamał.

Rzeczywiście po zawieszeniu poboru odpuściliśmy szkolenie rezerw, które wróciło dopiero w 2013 r. Ale od tego czasu to rośnie i w 2023 r. wyszkoliliśmy bardzo dużo rezerwistów – na podobnym poziomie co w 2008 r.

Ale to dalej jest tak, że rezerwiści przyjeżdżają, dostają hełmy orzeszki, dwa dni popiją i wracają do domu?

O przebiegu szkolenia rezerwy decyduje dany dowódca jednostki, my jesteśmy odpowiedzialni, by tych ludzi na zapotrzebowanie jednostek tam skierować. Wojskowe centra rekrutacji realizują te zlecenia, ale już nie odpowiadają za ich przebieg.

Na jak długo powołuje się rezerwistów?

To może być od dwóch do nawet 90 dni. Średnio jest to do 15 dni. Zachęcamy do tego, by ćwiczenia były krótkie, ale intensywne. Najbardziej optymalne byłyby ćwiczenia pięciodniowe, od poniedziałku do piątku, to wynika z naszych badań. Na taki czas rezerwiści mogą się stawić bez większych problemów – to też musi być pewien kompromis z pracodawcami. Dziś nie stać firm, by nie mieć tego pracownika przez kilka tygodni. Wiadomo, że są np. okresy, gdy intensywność prac polowych wymaga obecności rolników w domu, dlatego staramy się ćwiczenia pod to dopasować. Z kolei medyków staramy się szkolić tylko weekendowo, tak by nie dezorganizować ich normalnego trybu pracy i służby zdrowia. To samo dotyczy kierowców.

A propos kierowców – przed wyborami pojawiły się doniesienia, że wojsko ich powołuje, by wspomagać Orlen, który nie nadążał z dostarczaniem paliwa.

Zaprzeczam, nie były prowadzone żadne tego typu działania. Ćwiczenia rezerwy są zaplanowane w cyklu rocznym – to mogło się z tym jakoś nałożyć, ale to nie było działanie zaplanowane pod tym kątem. Szkolenia rezerw są najbardziej intensywne właśnie jesienią i wczesną wiosną. ©℗

Rozmawiał Maciej Miłosz