W chwili gdy zaczynam pisać do Ciebie ten list, dwutygodniowy premier wygłasza exposé. Gdy go skończę, jego następca będzie już wybrany. A gdy Ty będziesz czytać mój list, powinniśmy już mieć nowy rząd. Wszystko dzieje się tak szybko, że trudno mi sformułować listę życzeń, która w święta będzie wciąż aktualna. A dzieją się rzeczy tyleż nietuzinkowe, co efemeryczne – tak jakby cała klasa polityczna, ale i społeczeństwo cierpiały na zbiorowe ADHD.
Jeszcze kilka tygodni temu priorytetową sprawą było odblokowanie pieniędzy z Krajowego Programu Odbudowy i zrealizowanie w tym celu tzw. kamieni milowych w obszarze sądownictwa. Politycy zapowiadali, że na pierwszym posiedzeniu zostaną złożone uchwały odwołujące z Trybunału Konstytucyjnego sędziów dublerów, a z Krajowej Rady Sądownictwa neosędziów. Ale jak przyszło co do czego, to wyszło, że najpilniejszą sprawą jest budowa wiatraków. Te, jak wiadomo, aż wysypują się ze sklepów i hurtowni, a Polacy uskładali ich tyle w piwnicach i na pawlaczach, że trzeba im jak najszybciej pozwolić je poustawiać gdzie popadnie. Inaczej nie doklejano by przecież regulacji wiatrakowych do projektu ustawy o zamrożeniu cen prądu.
Gdy zrobił się szum (bynajmniej nie z napędzanych śmigłami turbin), okazało się, że na uporządkowanie tej kwestii jest jeszcze czas. I tak to się kręci na tej parlamentarnej karuzeli, którą naród zaczął odkrywać na nowo. Na obrady Sejmu jest taki hype, że jego youtube’owy kanał bije rekordy popularności. Ba, gdy stało się jasne, że szumnie zapowiadany blockbuster – „Napoleon” Ridley’a Scotta – jest tak nudny, iż widzowie na nim przysypiają, jedno z warszawskich kin postanowiło wyświetlać obrady izby niższej, podczas których jeden rząd upada, a powstaje drugi. Chętnych do skorzystania z oferty nie brakowało. W tej samej sali, w której jeszcze chwilę wcześniej fani kina zajadali się popcornem, oglądając zgilotynowanie Marii Antoniny, można było robić to samo, tyle że w roli tego, który został (symbolicznie) ścięty wyrokiem większości, wystąpił Matusz Morawiecki. I to przy większej frekwencji niż na „Napoleonie”.
Pewnie jak każda zajawka zainteresowanie obradami nie potrwa dłużej niż zgoda kibiców Wisły i Cracovii po śmierci Jana Pawła II. No, chyba że ludzie odkryją transmisje posiedzeń komisji. Od lat powtarzam, że kto je śledzi, ten się w cyrku nie śmieje. Oczywiście w nagłej erupcji popularności Sejmu wielka zasługa Marszałka Showmana, który od początku pokazuje, że od drugiej osoby w państwie można oczekiwać nieco więcej niż umiejętności wyrzucania z siebie słów z prędkością karabinu maszynowego.
Nie myśl jednak, Mikołaju, że piszę do Ciebie tak bezinteresownie, tylko po to, by popitolić, co tam u nas. Ewentualnie zapytać, co u Ciebie. Z grzeczności chętnie posłucham, ale jak masz zamiar mi narzekać, że w tym roku musisz pracować w niedzielę, to z góry uprzedzam, że mnie to nie rusza, bo wszystko zmierza ku temu, by handel w ten dzień przywrócić – z tym że za większą kasę i z możliwością odbioru wolnego w tygodniu.
Ale do rzeczy. Mamy nowy rząd, a to oznacza, że moglibyśmy wrócić do starych życzeń, których nie udało Ci się dotąd spełnić. Pamiętasz, co to było? Mówi ci coś hasło „poprawna legislacja”? Było w moim pierwszym liście, a przez lata niczego nie udało się z tym zrobić. Pamiętasz nagminne puszczanie projektów ścieżką poselską, pomijanie konsultacji, niedrukowanie wyroków, wstrzymywanie drukowania uchwalonych ustaw, robienie trzech czytań w kilkadziesiąt minut czy wrzutki w komisjach? Do tej pory można było sobie pisać w tej sprawie na Berdyczów, ale teraz, gdy jest już nowa władza, to może z nią to jakoś załatwisz? Przykład ustawy wiatrakowej pokazuje, że porządna legislacja naprawdę by się nam przydała.
Zwłaszcza że już jeden znany profesor prawa radzi publicznie nowej władzy, by stosowała triki godne jej poprzedników – np. ładowała do jednej ustawy rozwiązania, których przyjęcie jest pilnie potrzebne i pożądane razem z przepisami, których prezydent w normalnych warunkach za nic by nie poparł. Chodzi o to, aby głowa państwa nie pokusiła się o weto.
O powstrzymanie nadprodukcji prawa wyjątkowo Cię nie proszę, bo akurat wiele rzeczy wymaga naprawy. Z uwagi na to, że rząd mamy z jednej bajki, a prezydenta z innej, rodzą się jednak pomysły na przeprowadzanie zmian metodami pozustawowymi. Część problemów rzeczywiście można by rozwiązać lege artis – czy to za pomocą rozporządzeń, czy to w orzecznictwie. Ale nie brak też pomysłów kontrowersyjnych – a mam wrażanie, że twórczych koncepcji niestandardowego działania będzie tylko przybywać. Czasy są nadzwyczajne, więc potrzeba nadzwyczajnych działań. Sędziowie są nieusuwalni, ale nie ci, którzy nigdy nie byli sędziami. Oni naciągali przepisy po to, aby łamać konstytucję, a jak my będziemy je naciągać, to po to, żeby przywrócić jej obowiązywanie. Mnie się to za bardzo nie podoba, choć trzeba pamiętać, że na straży ustawy zasadniczej stoją m.in. Trybunał Konstytucyjny i prezydent. A oba te organy w dość osobliwy sposób pojmują swoją rolę. Może więc być ciekawie. Prosiłbym Cię zatem, Mikołaju, żebyś zadbał o to, by proces przywracania praworządności odbywał się metodami praworządnościowymi, lekarstwo nie okazało się gorsze od choroby, a cel nie uświęcał środków.
Nie śmiem marzyć o tym, by politycy umówili się, że w pewnych sferach podejmujemy decyzje ponad podziałami. Ale nie może być wiecznie tak, że jedni coś rozpoczynają, a drudzy odkręcają
Wreszcie problem sądów. Tak, tak, lata mijają, a on wciąż na tapecie. Nieustanna reforma wymiaru sprawiedliwości trwa w najlepsze – raz w jedną, raz w drugą stronę. Teraz będzie w tę drugą. Stan sądownictwa jest opłakany. Roboty huk, choć nie wszędzie. Niektórzy mają po kilkadziesiąt spraw w referacie, inni po kilkaset, a kolejni nawet po dwa tysiące. A wszyscy pracują w gruncie rzeczy za to samo uposażenie. Politycy nie palą się do rozwiązywania nabrzmiałych problemów, więc muszą to robić za nich sądy – tak było z lustracją, z reprywatyzacją, a teraz z kredytami frankowymi. Ustawodawca miota się od ściany do ściany, żeby ten ostatni kłopot jakoś ogarnąć. Najpierw tworzy specjalny wydział w sądzie wyłącznie do obsługi pozwów frankowych. Pomysł był taki, że jak wyspecjalizowani w tematyce sędziowie będą klepać podobne w gruncie rzeczy sprawy jak od sztancy, to się sytuację ogarnie. Nic z tego. W dwa lata wpłynęło ponad 40 tys. pozwów, co rozłożyło wydział na łopatki. Uznano więc: „chrzanić specjalizację”, i ustawowo zablokowano możliwość udawania się do wydziału frankowego wszystkim, którzy nie mieszkają w lewobrzeżnej części stolicy.
Ponieważ im więcej reform, tym sądy są mniej sprawne, ustawodawca musiał sobie odpowiedzieć na pytanie: czy chcemy wyrok po rzetelnym procesie z zachowaniem wszelkich gwarancji, czy wyrok w dającej się przewidzieć przyszłości? Okazało się, że jednego i drugiego mieć nie można. Zaczęto więc ograniczać prawa stron do jawnej rozprawy (znacznie więcej spraw jest teraz rozpoznawanych na posiedzeniach niejawnych bez udziału zainteresowanych) i rozpoznania spraw przez składy kolegialne. Zamiast trzech sędziów apelacją zajmuje się jeden. A zaraz może być jeszcze gorzej, bo ok. 3 tys. z 10 tys. sędziów to tzw. neosędziowie, których legalność jest kwestionowana. Nawet jeśli tylko część zostanie wyrzucona, to pozostałych czeka więcej pracy. Ale duża część środowiska prawniczego chce krwi. Nie twierdzę, że należy na wszystko machnąć ręką i dla dobra wymiaru sprawiedliwości pozostać przy business as usual. Chodzi o to, by nie tracić z pola widzenia tego, że wymiar sprawiedliwości nie jest dla sędziów, lecz dla ludzi, a w tej walce pomiędzy „neo” a „paleo”, która – jak wiele wskazuje – jeszcze przybierze na sile, oberwą obywatele.
Na koniec mojej listy życzeń chciałbym Cię prosić, Mikołaju, o choćby jakąś namiastkę zjednoczenia. Już nawet nie śmiem marzyć o tym, by politycy umówili się, że w pewnych sferach podejmujemy decyzje ponad podziałami (obawiam się, że jednomyślność to co najwyżej byłaby w sprawie podwyżek dla parlamentarzystów). Ale nie może być wiecznie tak, że jedni coś rozpoczynają, a drudzy odkręcają. Jedni tworzą gimnazja, a kolejni je likwidują, jedni kupują helikoptery, drudzy unieważniają przetargi, jedni tworzą kasy chorych, następni je likwidują, jedni tworzą powiaty, jedni ogłaszają budowę CPK, drudzy pomysł wyrzucają do kosza, po czym ci pierwsi wracają i wywłaszczają ludzi, żeby megalotnisko mogło powstać, ale znowu wracają ci drudzy i… Nie wiadomo, co zrobią.
W marnowaniu czasu i pieniędzy jesteśmy mistrzami świata. Zwłaszcza jeśli są to pieniądze publiczne. Może warto skupić się na obszarach, w których politycy wszystkich opcji podniosą zgodnie rękę. Kiedy po przemówieniu Donalda Tuska, tuż po tym, jak Sejm przegłosował jego kandydaturę na premiera, ktoś zaintonował hymn, politycy wszystkich opcji zgodnie wstali. Może nie każdy śpiewał, ale przez krótki moment Sejm wyglądał na prawdziwą wspólnotę. Może elementarny szacunek do hymnu to zbyt słaby prognostyk, ale na początek dobre i to. Szkoda, że ten czar tak szybko prysł, gdy bez żadnego trybu emerytowany zbawca narodu postanowił zwyzywać swojego oponenta od niemieckich agentów. A przecież united we stand, divided we fall. ©Ⓟ