Internet jest teraz pełen memów natrząsających się z Jarosława Kaczyńskiego i jego zwolenników. Choćby z komunikatów rządowej TVP Info, że to PiS wygrało wybory. Ale prawda jest taka, że Prawo i Sprawiedliwość jest pierwszą partią w historii III RP, która po dwóch pełnych kadencjach w kolejnym głosowaniu, trzecim z rzędu, zajęła pierwsze miejsce. Coś musi ją więc wyróżniać.

Zarazem w sztabie Kaczyńskiego niemal do samego końca łudzono się, że będzie trzecia parlamentarna wygrana. Miało być ok. 40 proc. poparcia, a Trzecia Droga miała nie przekroczyć progu. To się nie sprawdziło. Ostre zwarcie z opozycją może i trochę osłabiło na finiszu Donalda Tuska, ale zrównoważył to dobry wynik bloku Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza. W telewizyjnej debacie premier Mateusz Morawiecki zignorował Hołownię, a Kaczyński dowartościował Trzecią Drogę spóźnionymi atakami.

Zwolennicy PiS objaśniają porażkę tradycyjnie. Wszyscy są przeciw nam: wpływowe media, opiniotwórcze ośrodki, unijne instytucje. Ale rozbrzmiewają też pretensje o kampanię zbyt paździerzową i agresywną. Spośród polityków Zjednoczonej Prawicy powiedział to głośno, acz na razie oględnie, wojewoda wrocławski i dawny senator Jarosław Obremski. Z drugiej strony Suwerenna Polska, a nawet niektórzy politycy PiS, obwiniają w kuluarach premiera Mateusza Morawieckiego – ich zdaniem był zbyt miękki. Z kolei bloger Zbigniew Szczęsny, łączący ateizm z poparciem dla PiS zwłaszcza w kwestiach europejskich, wzywa do tego, aby liderzy ugrupowania przewartościowali swoje poglądy oraz zmienili wizerunek. By stali się atrakcyjniejsi dla miejskich wyborców, mniej skoncentrowani na prowincji, mniej „przykościelni”. Tylko czy po takich zmianach to byłoby jeszcze w ogóle PiS? I kto miałby tych zmian dokonać?

Na razie PiS próbuje prowadzić grę z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy. Pierwszy krok, gdy misję sformowania nowego rządu dostanie polityk Zjednoczonej Prawicy, służy nie tylko kupowaniu czasu zagrożonym czystkami ludziom partii władzy. Do PSL są kierowane bardzo hojne oferty, łącznie ze stanowiskiem premiera. Podsycanie ambicji Kosiniaka-Kamysza, skądinąd samoistnych, może służyć wywołaniu napięć w nowej koalicji. Sztabowcy PiS tłumaczą, że nawet jeśli dziś ich oferty nie zostaną przyjęte, mogą przynieść profity w przyszłości.

Może i tak, aczkolwiek sam PSL ma w 65-osobowej reprezentacji Trzeciej Drogi tylko 28 mandatów. Nie wystarczyłoby to razem z PiS do większości, zaś liberalno-lewicowi posłowie Hołowni na partnerów w takim odwróceniu sojuszy się nie nadają. Po co zresztą Kosiniak-Kamysz miałby rozbijać projekt, który tak świetnie się sprawdził? W końcu sam nie tęskni do współdziałania z PiS, który traktował ludowców pogardliwie i wypychał z terenów wiejskich. Byłoby to sprzeczne ze wszystkim, co lider PSL mówił w kampanii, oraz z jego aspiracjami do roli polityka nowoczesnego i europejskiego. W ewentualnym budowaniu sojuszy przez PiS nie pomagają zresztą jego politycy. Marek Suski powiedział, że w tym Sejmie nie ma wystarczającej liczby posłów kochających Polskę. Takie pojmowanie własnej misji wyklucza skuteczne układanie się prawicy z kimkolwiek. Pozostaje oczekiwanie na własną większość w kolejnych wyborach. Czy z równoczesnym rozliczeniem winnych obecnej kampanii?

Jak to ocenić, skoro wszystko autoryzował Kaczyński? Co zresztą on sam przyznał na pierwszym powyborczym spotkaniu ze współpracownikami. Sztabowcy pracowali według szczegółowych badań, a z nich wynikało, że receptą na sukces jest negatywna kampania, wymierzona przede wszystkim w Tuska, któremu wielu Polaków nie ufa. Chwalenie się własnymi osiągnięciami, pokazywanie, jak Polska zmieniła się przez te osiem lat, przypominanie o socjalnych programach, o uszczelnieniu systemu podatkowego miały być tylko elementami pomocniczymi. Efekt widzimy.

Obie strony obudziły też demony hejtu. Okazało się, że Tusk jest w tę grę lepszy. O ile Kaczyński i Morawiecki mówili jednak o swoim programie, przeszłym i przyszłym, o tyle on powtarzał jedną prościutką historię: o złej władzy, w istocie despotycznej, nieszanującej ludzi. Którą trzeba odrzucić, tak jak kiedyś Solidarność odrzuciła PRL. Hejt był zresztą obopólny. Kaczyński przedstawiał Tuska jako ryżego zdrajcę działającego na rzecz Niemiec. Możliwe, że ta spirala posłużyła bardziej opozycji, napędzając w finale rekordową frekwencję w miastach, gdzie ludzie szli do urn, aby zaprotestować przeciw nienawiści TAMTYCH. Własny hejt ich nie raził.

Źle wykorzystano także premiera Morawieckiego. W badaniach jawił się on jako poważny spec od gospodarki. Poważniejszy od Tuska. Tymczasem dał się sprowadzić do roli zagończyka ścigającego się z Kaczyńskim na rzucane pod adresem opozycji epitety. W takiej, a nie innej konstrukcji całego obozu musiał być najgorliwszym pisowcem. Czy gdyby zachowywał się inaczej w telewizyjnej debacie, PiS by na tym coś zyskał? Może należało posłać do studia TVP bardziej teflonową marszałek Sejmu Elżbietę Witek? Ona byłaby odporna na personalne przepychanki z Tuskiem. Można też szukać innych gamechangerów. Jak afera wizowa – obóz rozpętujący etyczną kampanię wobec przeciwników musi być jak żona Cezara. Jak dymisje generałów – do tej pory minister obrony Mariusz Błaszczak nie zrozumiał, że tuż przed wyborami nie szuka się zwady w żadnym segmencie państwa.

Ale tak naprawdę PiS w obecnej postaci nie sprzyjają zmiany społeczne. Miasta zaczynają dominować nad prowincją, mniejszościowe stają się konserwatywne poglądy, zwłaszcza gdy są prezentowane w wyjątkowo przesadnej formie. Minister Przemysław Czarnek kupił sobie w ten sposób dobry wynik wśród przekonanych w Lubelskiem, ale innych mógł odstraszać. Na dokładkę mieszczuchy uznają się za ważniejszych od Polski powiatowej. Gdy zaś wieś poszła do urn odrobinę mniej chętnie w związku z zaburzeniami wokół cen produktów rolnych, nie dało się uniknąć katastrofy.

Marcin Wikło, dziennikarz „Sieci”, powiedział w wieczór wyborczy, że PiS poniekąd sam sobie zgotował swój los. Zaspokoił tyle materialnych interesów Polaków, że areną starcia stała się nadbudowa. Coś jest w tej myśli. Kaczyński używał programu społecznej solidarności jako osłony dla postulatów politycznych, wizji silnego i tradycyjnego narodowego państwa. W 2015 r. i 2019 r. taka taktyka się sprawdziła. Tyle że wyborcy mają krótką pamięć i niewielką skłonność do wdzięczności.

Czy nie zdarzyło się w wyborach nic pozytywnego dla PiS? Ależ tak. Odczarowano oskarżenia o autorytarne pokusy. Dyktatorska władza nie poddaje się dobrowolnie wyborczej porażce zgodnie z rytmem normalnej kadencji. Dopiero co snuto absurdalne wizje PIS-owskiego zamachu stanu. Nielubiący prawicy pisarz Szczepan Twardoch dworuje sobie teraz na X (Twitterze) z histeryków wierzących w realność dyktatury. Oczywiście absurd bywa podtrzymywany. Na tymże X czytam wypowiedź pewnego profesora, że „autorytarny PiS” chciał wybory fałszować, ale nie pozwoliła na to efektywna społeczna kontrola. Tyle że autorytaryzm polega na braku takiej kontroli. PiS-owska władza niszczyła standardy, ale system pozostawał demokracją, choć psutą i opartą na systemie łupów. Zobaczymy, na ile tzw. partie demokratyczne zrezygnują z upartyjniania państwa. Mam co do tego mocne wątpliwości. Obsadzi się swoich – w imię uwalniania różnych instytucji z niewoli „reżimu”.

Warto też zauważyć, że PiS w dużej mierze określił agendę tych wyborów – przez referendum, które było wyborczym trickiem. Opozycji udało się to symboliczne starcie wygrać bojkotem, lecz towarzyszyły temu zapewnienia, że nic, co dane (przez PiS-owski rząd), nie zostanie zabrane. Kierunki polityki społeczno-ekonomicznej zostały niby zabetonowane. Nawet jeśli zwycięzcy, najchętniej Trzecia Droga, zabierają się teraz do ich ostrożnego podważania.

W takich kwestiach jak migracja PiS miał ewidentnie poparcie większości Polaków – pokazywały to sondaże. Dlaczego nie umiał wygrać? Także z powodu zużycia samą władzą, podejrzeń o jej wykorzystywanie, napuszonej państwowotwórczej retoryki pokrywającej miałkość interesów. To dotyka każdej władzy, ale czym bardziej ona moralizuje, tym bardziej to jest drażniące.

Pod koniec kampanii politycy PiS sięgnęli być może po najpoważniejszy dylemat tych wyborów: temat zmian w unijnych traktatach, osłabiających kompetencje państw narodowych na rzecz brukselskiej centrali. Można na te tendencje, forsowane przez Niemcy i Francję, spojrzeć jak na dziejową konieczność wobec rywalizacji Europy z Ameryką czy Chinami. Ale można je podważać jako drogę do osłabienia koniecznej samodzielności państw nowej Unii. Mnie bliższy jest ten drugi pogląd, ale niezależnie od tego opozycja tematu nie podjęła. Tuska można podejrzewać o poparcie dla federalizacyjnych planów. To się zresztą w ciągu najbliższych kilku lat okaże. Dlaczego PiS nie mówił o tym w kampanii więcej? Sztabowcy tłumaczyli, także na podstawie badań, że temat jest nieczytelny dla zwykłego wyborcy.

Mimo wszystko PiS w kilku sprawach (relokacja migrantów, granica z Białorusią, ekonomiczna suwerenność) reprezentował nastawienie niekonsekwentnej, ale większości Polaków. Czy to jest atut na przyszłość, kiedy wypadnie mu być opozycją?

Jest to opozycja wyjątkowo silna – dzięki 194 mandatom, ale przede wszystkim dzięki własnemu prezydentowi. Jego prawo weta, ale i możliwość komunikowania się z Polakami, ułatwiają wywoływanie i nawet wygrywanie kontrowersji. W sprawach ideologicznych możliwe, że wystarczy zwykła większość złożona z PiS, Konfederacji i części Trzeciej Drogi. Aborcja na życzenie raczej nadal nie przejdzie. Ale możliwe, że dla PiS własny prezydent to droga do blokowania sprzecznych z jego wizją inicjatyw w sferze polityki międzynarodowej czy bezpieczeństwa.

Sprawa komplikuje się w przypadku czegoś, co otoczenie Tuska nazywa „depisizacją”. Wiele wskazuje na to, że niektóre zmiany, np. przejęcie TVP, nowa koalicja będzie forsować bez ustaw. Pojawiły się już pomysły na omijanie wet Dudy. To będzie rodzić hałaśliwe protesty, które Tusk zapewne wykorzysta do przedstawiania nowej opozycji jako warcholskiej i do delegitymizacji prezydenta. Może w tych kwestiach liczyć na wyrozumiałość UE, która tym razem nie dopatrzy się w podobnych praktykach niczego „niepraworządnego”. Oczywiście pojawią się niepozbawione racji głosy, że prawica sama jest sobie winna, bo w majstrowaniu przy państwie chodziła na skróty, blokując zwykłą uchwałą Sejmu wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego czy przebudowując Krajową Radę Sądownictwa w sprzeczności z konstytucją.

Jestem ciekaw, jak Tusk poradzi sobie z pomysłem masowych rozliczeń ludzi PiS przed sądami. Chce oddzielić prokuraturę ostatecznie od rządu, ale PiS zabetonował po części obecny układ prokuratorski – jego rozmontowanie też wymagałaby ustawy. Ciekawe, co nowa koalicja zrobi z ponad tysiącem sędziów mianowanych z udziałem upolitycznionej KRS? To uznawana przez opozycję za nielegalną Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego orzeknie teraz o ważności tych wyborów. A w końcu co z samym Trybunałem Konstytucyjnym czy z prezesem NBP, których chronią kadencje?

Próby pominięcia prezydenckich wet będą prowadziły do gwałtownych awantur. Ale może dla nowego rządu to i wygodne. Polityczne starcia będą odwracać uwagę od tematu wypełnienia hojnych wyborczych obietnic (zwłaszcza KO i Lewicy), może i od prób jakiegoś osłabiania socjalnych gwarancji z czasów PiS. Zarazem w tych wojnach partia Kaczyńskiego nie może liczyć na współczucie społeczne. Nie będzie ono duże, tak jak nie było duże dla „obrony praworządności” w czasach PiS-owskich rządów. Także nadzieje na rozbieżności wewnątrz koalicji nie wydają mi się realne. Kosiniak-Kamysz przyjmie od prezydenta prezent w postaci czasu na skuteczne targi z Tuskiem. Ale sojuszów podczas kadencji raczej nie zmieni.

Dla PiS otworzą się za to następne niebezpieczeństwa. Tusk zapewne szybko „przywiezie” unijne fundusze z Krajowego Planu Odbudowy – wrażenie napływu tych pieniędzy może osłabić wpływy opozycji. I podważyć opór wobec zmiany najważniejszej: ewentualnej federalizacji Europy. O tym myślał Kaczyński, mówiąc w wieczór wyborczy o obronie niepodległości Polski.

Niezależnie już od tego nowa koalicja postara się, aby strumień środków płynął na wygodne dla nich programy edukacyjne i dla łaskawych dla niej pozarządowych instytucji. PiS próbował tak czynić, ale robił to wbrew opiniotwórczym środowiskom i unijnym instytucjom. Korekta zostanie przyjęta przez nie z euforią. Elementy takiego domknięcia zobaczymy zaraz, kiedy wszystkie główne media będą znowu podawać mniej więcej te same informacje i opinie. Toporna propaganda TVP gwarantowała przynajmniej jakąś równowagę. Prawica może zostać zepchnięta do nisz pomimo licznej parlamentarnej reprezentacji.

Po niespełna dwóch latach bijatyk przyjdzie kolejna rozgrywka: o Pałac Prezydencki. Andrzej Duda kandydować nie będzie. PiS nie ma nawet kandydata na kandydata, a wybór kolejnego polityka prawicy będzie przez rządzących przedstawiany jako recepta na niekończącą się awanturę. Nie sądzę, aby KO (a może cała koalicja) wystawiła Donalda Tuska. Mówi się o nim, że jest gotów na powrót przyjąć ważne stanowisko europejskie, że ma to być nagroda za popchnięcie Polski ku kursowi euroentuzjastycznemu. Ale wystarczy Rafał Trzaskowski. Może być nawet skuteczniejszy, bo nie dzieli wyborców tak mocno jak Tusk.

Elementem kryzysu prawicy może być też kwestia przywództwa. Kaczyński ma wady, jest archaiczny, ale trzyma obóz w garści, wymyśla cele, definiuje spory. Morawiecki raczej straci szansę na następstwo, bo skupi się na nim odium za klęskę. Zarazem i jego konkurentów, formalnego szefa kampanii Joachima Brudzińskiego czy ministra obrony Mariusza Błaszczaka, można uznać za współwinnych klęski. Tak naprawdę żaden z tych polityków nie dorównuje charyzmą Kaczyńskiemu.

PiS miałby w teorii szanse na powrót. Nie wszystko jest w Unii przesądzone: kwestie migracji czy polityki klimatycznej będą nadal przedmiotem kontrowersji. Pytanie, czy ta formacja będzie się w stanie przedstawić jako równorzędny partner. Możliwe, że jest skazana na przegrywanie kolejnych głosowań lub na reorientację o niewiadomym dziś kierunku, uwzględniającym zmiany w polskim społeczeństwie, czego nie chcą uznać Suwerenna Polska i prawicowi radykałowie. Ale i w takim przypadku może powstać system trwale ją marginalizujący.

Na ile jej rolę mógłby przejąć w wersji soft nie do końca nagięty do politycznych poprawności PSL? W teorii to możliwe. W praktyce mało prawdopodobne. Możliwe, że Polska zbliża się do modelu polityki krajów zachodnich, gdzie różnice między partiami są skutecznie rozmywane. Z drugiej strony przełomu z 2015 r. też nikt się nie spodziewał, dopóki ten nie nastąpił. Czy jest możliwy bez Kaczyńskiego? ©Ⓟ