Zakrawa na cud, że premier Morawiecki nie zrzuca na premiera Tuska odpowiedzialności za stan naszego futbolu. Naiwny mógłby próbować znaleźć racjonalne uzasadnienie tej powściągliwości: przecież pasmo polskich kompromitacji nożnych wypada akurat na czas pełnienia najwyższych funkcji partyjnych i rządowych przez mężów stanu Zjednoczonej Prawicy. Naiwny, bo przecież nikt i nic nie powstrzymuje Morawieckiego przed fantazyjnym obwinianiem WinyTuska, wodza łże-obywateli, za wszystko. Używając piłkarskiej erudycji, można powiedzieć, że cała przedwyborcza taktyka drużyny premiera to „laga do przodu”. A tak poniekąd przy okazji – drodzy kibice i drogie kibicki, śledzicie kampanię wyborczą? Tę, jakżeby inaczej, o wszystko (bo wybory otwarcia i o honor już były)?

Jeżeli tak, to na pewno zauważyliście, że po wyborach zostaniemy równo zasypani wspaniałymi bonusami finansowymi. Warto zauważyć – wzrost obciążeń państwa nie nastąpi na skutek zwiększenia danin dla państwa, ale na skutek ich pomniejszenia. Zazwyczaj ludzie patrzący życzliwie na opozycję są dumni z tego, że ich „nasi” nauczyli się od PiS sztuki obiecywania złotych gór. Z natury życzliwy nie wiem, jak im tłumaczyć, że PiS obiecał i daje, co stawia go w zwycięskiej pozycji. Gadać o dawaniu może każdy, a pokazywać, co dał, może tylko rząd, o ile dawał (a dawał). Gdyby nawet ambasada RFN obiecała w imieniu swojego rządu, że po zwycięstwie opozycji każda polska rodzina otrzyma – za darmo – nową niemiecką lodówkę, i tak rząd polski miałby przewagę, bo już swoje rozdał, a mówiąc bardziej elegancko, swoje zainwestował w trwałość poparcia. Ogół polityków opozycji deklamuje frazę, że „nic, co dane, nie będzie odbierane”, co przekładając na polski oznacza: PiS nie miał racji, robiąc to, co sami też zrobimy. Znajomi, nie mówiąc o znajomych z internetu, wydziwiają na „ludzi” głosujących na ten ohydny rząd, a nie zauważają, że przecież kampania KO, Lewicy i Trzeciej Drogi to jedno wielkie uwiarygodnianie polityki społecznej PiS.

Tak, pamiętam, że w innych, niebagatelnych sprawach opozycja dwoi się i troi, aby skuteczniej podważyć wiarygodność rządzących. I nawet chcący zachować wzorową obiektywność obserwator z Księżyca musiałby rozłożyć bezradnie ręce: opozycja ma rację. PiS nagina prawo w stylu tzw. chamówy, przebija wszystkie dna żenady w programach parainformacyjnych (nawiasem mówiąc, wypowiadane przez prowadzących debatę wyborczą poważnym głosem kabaretowe pytania zasługują na miano „rachoniad”), nie zna wstydu w szarpaniu się między swoimi w walce o zasoby Skarbu Państwa, no i ma ministra Czarnka, co właściwie nie wymaga komentarza.

Tak, bardzo brzydko to pachnie. Czemu zatem wyborcom PiS nie pachnie? Może dlatego, że nie udało się w polskiej polityce uratować idei, że gros zasad rządzących nami jest wspólnych. Wygrało przekonanie, że zło jest złem, kiedy jest od nich, a dobrem, jeżeli w nas. Nie ma kto wskazywać swoim granic nieprzekraczalnych, bo każdą granicę można przekroczyć, kiedy służy to pognębieniu tej drugiej Polski.

Fundament naszej polskości, przekonanie, że pewnych rzeczy nie wypada, a innych to wręcz nie można, jest tylko bytem wyimaginowanym. Niestety, generalnie kultura Zachodu poszła w stronę uznawania, że żadnych fundamentów nie ma, a są tylko zbiorowe emocje, amoralne co do zasady. Nad Wisłą dodaliśmy do trendów światowych rodzimy komponent – co najmniej od roku 2005, kiedy z hukiem upadł projekt wspólnych rządów PO i PiS. Projekt tak wówczas naturalny, że trzeba było zgodnej brutalności liderów obu stron, aby go zohydzić. Konieczne było przy tym zohydzanie drugiej strony, co w warunkach ówczesnej przewagi antypisu w środkach masowego przekazu i środowiskach opiniotwórczych oznaczało przede wszystkim dehumanizację, oczernianie i wyszydzanie gnomów z bagien, czyli pisowców. Aż ci wyszli z bagien i w swoim zapamiętaniu przewyższają dawnych prześladowców. Gdyby w referendum było pytanie: „Czy chcesz, aby było, jak jest, czy wolisz szybki Sąd Ostateczny?” – zawahałbym się. A skoro nie ma, to zagłosuję na polityków, którzy nie walą bagnem. ©Ⓟ