Napięcia polityczne na scenie międzynarodowej przybierają na sile, a wojna w Ukrainie stała się tylko jednym z wielu elementów tej rywalizacji. Wieszczona przynajmniej od zeszłej dekady konfrontacja USA z Chinami stopniowo się zaostrza, a liderzy obu mocarstw nawet już nie ukrywają, że traktują się wzajemnie w najlepszym razie nieufnie.

Rosja już niemal wypadła z europejskiego obiegu gospodarczego i trudno sobie wyobrazić, by jej relacje z Europą szybko wróciły na stare tory. Rosnąca nieufność między państwami skupionymi w różnych blokach politycznych powinna się przekładać na globalny handel, a ten już wcześniej został solidnie sponiewierany z powodu pandemii. Przerwane przez koronawirusa łańcuchy dostaw obnażyły wady dominującego od lat 90. modelu gospodarczego, który opierał się na offshoringu, czyli przenoszeniu produkcji w miejsca oferujące optymalną relację ceny do jakości, bez oglądania się na takie drobnostki jak odległość geograficzna czy różnice polityczne (z niewielkimi wyjątkami – w Iranie czy Korei Północnej niemal nikt nie inwestował nawet w beztroskich czasach pędzącej globalizacji).

Wielkie korporacje zaczęły nieśmiało deklarować konieczność przeniesienia przynajmniej części produkcji bliżej centrum swojej działalności, by przy pierwszej okazji znowu nie zostać z pustymi magazynami. Pojawiła się więc koncepcja reshoringu – powrotu niektórych miejsc pracy tam, skąd wcześniej je wyekspediowano. Nieco tańszą alternatywą miał być nearshoring, czyli lokowanie wybranych elementów łańcuchów produkcji w graniczących z gospodarczym centrum państwach półperyferyjnych, takich jak: krajach Europy Środkowej i Wschodniej czy Meksyk – czyli już w miarę nieźle rozwiniętych, ale wciąż zdecydowanie tańszych. Wojna w Ukrainie dołożyła do tych planów element polityczny. Lepiej nie lokować zbyt dużo kapitału w państwach nie do końca przyjaznych, gdyż nigdy nie wiadomo, co ich liderom przyjdzie do głowy. Powstała więc koncepcja friendshoringu – odmiana nearshoringu, w której oprócz ceny i odległości geograficznej bierze się jeszcze pod uwagę przynależność do tego samego międzynarodowego bloku politycznego.

W tych wszystkich -shoringach można się pogubić, ale w gruncie rzeczy sprowadzają się one do jednego – stopniowego odwrotu od nieograniczonej globalizacji. Myśl ta zrobiła błyskawiczną karierę w zachodniej debacie publicznej, ale jak na razie jej realne wpływy są niewielkie. O reshoringu nadal bardziej się mówi, niż go wprowadza. Tymczasem w opublikowanym właśnie „World Trade Report 2023 – Re-globalization for a secure, inclusive and sustainable future” Światowa Organizacja Handlu (WTO) nawołuje wręcz do odwrotu od… odwrotu od globalizacji.

Jak zauważają autorzy raportu, w ostatnich latach powstało wiele nowych barier celnych i kwot importowych. Wprowadzające je państwa powołują się przede wszystkim na kwestie bezpieczeństwa, wykorzystując art. 21 Układu Ogólnego ws. Taryf Celnych i Handlu (GATT). W latach 2012–2023 liczba ograniczeń kwotowych wprowadzonych na podstawie tego artykułu wzrosła z 50 do ponad 180.

W 1996 r. zaledwie 1 proc. handlu międzynarodowego był w jakiś sposób dotknięty sankcjami gospodarczymi lub podobnymi ograniczeniami. Od tamtej pory było jednak tylko gorzej – przynajmniej z punktu widzenia zwolenników wolnego handlu. Zmiany były stopniowe aż do 2014 r., gdy Rosja zaanektowała Krym i zaatakowała Donbas, co spotkało się z pierwszą falą sankcji UE. W rezultacie pod koniec drugiej dekady XXI w. już 7 proc. globalnego handlu było dotknięte sankcjami. Szczyt osiągnięto oczywiście w czasie pandemii, gdy restrykcje dotyczyły 13 proc. W zeszłym roku, dzięki odbiciu gospodarczemu po pandemii, mimo nałożenia bardzo poważnych sankcji na Rosję, ten odsetek spadł o 1 pkt proc.

Pierwszą wyraźną zadyszkę globalizacja złapała w wyniku ostatniego wielkiego kryzysu gospodarczego z 2008 r. Wcześniej – od upadku bloku wschodniego aż do krachu na rynku kredytów hipotecznych w USA – wartość handlu międzynarodowego wzrosła z 40 proc. do 60 proc. światowego PKB. Te 60 proc. okazało się jednak barierą nie do przebicia. Od kryzysu gospodarczego do dziś handel międzynarodowy waha się w przedziale 50–60 proc. globalnego PKB.

Można by więc dojść do wniosku, że świat zaczął patrzeć na globalizację sceptycznie. Byłoby to jednak błędne założenie. Za hamowanie globalizacji odpowiadają głównie dwie potężne gospodarki – amerykańska i chińska – oraz animozje między nimi. W pierwszej dekadzie XXI w., gdy eksport był kluczowym motorem wzrostu Państwa Środka, handel odpowiadał aż za dwie trzecie jego PKB. Od tamtego czasu Chiny zaczęły w większym stopniu rozwijać rynek wewnętrzny, a po drodze miały miejsce jeszcze kryzys i pandemia. W rezultacie znaczenie handlu dla Pekinu spadło z ponad 60 proc. do niecałych 40 proc. PKB.

Dla gospodarki USA miało swój szczyt przed krachem na tamtejszym rynku hipotek i sięgnęło 30 proc. PKB. Wtedy Amerykanie zorientowali się, że ich notoryczny deficyt handlowy spowodował pauperyzację całych regionów, deindustrializację oraz gigantyczne zadłużenie gospodarstw domowych. Postanowili więc przyhamować import i ożywić eksport za pomocą osłabienia dolara, co spotkało się z analogiczną odpowiedzią pozostałych dużych gospodarek. Tak zwane luzowanie ilościowe, czyli działania zmierzające do zwiększenia wolumenu pieniądza w obiegu i obniżanie kosztu kredytów, weszło na stałe do repertuaru wiodących banków centralnych na świecie. W czasach dominacji neoliberalizmu osłabianie własnej waluty było właściwie jedyną akceptowalną formą protekcjonizmu, więc chętnie z tego skorzystano.

Następnie przyszedł jednak Trump, który nie zamierzał się bawić w półśrodki i z właściwą sobie gracją zaczął nakładać cła na towary z zagranicy. Głównie z Chin, ale dostało się też Europie. Mimo złagodzenia retoryki Joe Biden większość z tych barier – szczególnie wymierzonych w Pekin – utrzymał, a w głośnej ustawie IRA (Inflation Reduction Act) dołożył jeszcze instrumenty wprost promujące krajowych producentów.

Zasadniczo zadziałało. Według raportu WTO wartość importu obłożonych cłami produktów z Chin do USA spadła o jedną czwartą w zaledwie dwa lata. W zeszłym roku wciąż była nieco niższa, chociaż ceny znacząco wzrosły. Dla porównania, amerykański import tych samych kategorii produktów z krajów nieobłożonych restrykcjami wzrósł w tym czasie o 40 proc.

Wygląda to na dosyć poważną wojnę handlową, trzeba jednak pamiętać, że amerykańskie restrykcje są bardzo selektywne – dotyczą np. stali, aluminium czy w ostatnim czasie półprzewodników. Import nieobjętych cłami towarów z Chin do USA po 2018 r. drastycznie wręcz wzrósł – prawie 2,5 razy. W ten sposób, mimo obustronnych sankcji, zeszłoroczna wymiana handlowa między USA a Chinami osiągnęła rekordową wartość 691 mld dol.

Do wymiksowania się z globalizacji nie rwą się dwie inne potężne gospodarki – Japonia i Unia Europejska. Po 2008 r. wartość wymiany międzynarodowej państw UE wzrosła z 70 proc. do 90 proc. jej PKB. Europa handluje na potęgę szczególnie z Chinami. Dokładniej: na potęgę z Chin importuje. Według Eurostatu w zeszłym roku sprowadziła stamtąd towary o łącznej wartości 626 mld euro. W 2019 r. było to 364 mld euro. Unijny eksport do Państwa Środka rósł w tym czasie o wiele słabiej – z 199 mld do 230 mld euro.

Europa zaczyna mieć jednak ten sam problem, który półtorej dekady temu skłonił Waszyngton do coraz śmielszego protekcjonizmu. Bilans handlu towarami UE z Chinami w 2022 r. był na minusie o rekordowe 396 mld euro. Łączny deficyt handlu towarami UE osiągnął w zeszłym roku również rekordowe 432 mld euro. Prawie 0,5 bln euro deficytu na samych towarach to zwiastun dużych kłopotów. Przecież dotychczas Europa była znana przede wszystkim ze swojego prężnego eksportu. W latach 2012–2021 UE nie zanotowała ani razu deficytu w handlu towarami, przez większość tego czasu notując potężne nadwyżki (czterokrotnie przebiła barierę 200 mld euro).

Coraz gorszą pozycję Europy w globalnej rywalizacji gospodarczej widać też w wartości bezpośrednich inwestycji zagranicznych (FDI). Ubiegłe dwa lata były pod tym względem znakomite dla USA, które zanotowały napływ odpowiednio 411 mld i 364 mld dol. nowych inwestycji. UE w 2021 r. była pod tym względem jeszcze nad kreską o 182 mld dol., ale w zeszłym roku zanotowała odpływ FDI rzędu prawie 200 mld.

Nie dotyczy to jednak Europy Środkowo-Wschodniej, która jak na razie na nearshoringu korzysta. Polska zanotowała właśnie dwa lata z rzędu rekordowy napływ nowych FDI – w 2021 r. było 29,5 mld dol., a w zeszłym roku jeszcze ponad 100 mln dol. więcej. Co prawda według danych NBP mniej więcej połowę stanowiły reinwestowane zyski, ale to i tak znakomite wyniki. Dla porównania, wcześniejszy rekord to ponad 18 mld dol. zanotowane w latach 2006 i 2011 r. Jeden z najlepszych wyników FDI w historii w zeszłym roku osiągnęły Węgry (niecałe 9 mld dol.), a bardzo dobre były Czechy (z 10 mld dol.).

Jak na razie hamowanie globalizacji jest głównie rezultatem działań USA i Chin i – w mniejszym stopniu – odłączenia się Zachodu od Rosji. Jeszcze w lutym 2022 r. odpowiadała ona za niemal 10 proc. całego importu do UE. W czerwcu 2023 r. było to już niespełna 2 proc. Udział Rosji w unijnym eksporcie spadł w tym czasie z niespełna 4 proc. do 1,5 proc. Można jednak przypuszczać, że protekcjonistyczna postawa dwóch globalnych potęg zmusi do przyjęcia podobnej polityki pozostałych graczy. Szczególnie dostającą rykoszetem Europę. Tym bardziej że – jak się wydaje – protekcjonizm się sprawdza. Według raportu amerykańskiej fundacji „Reshoring Initiative” w zeszłym roku reshoring oraz napływ inwestorów zagranicznych – „zachęconych” do lokowania produkcji w USA cłami oraz preferencjami zawartymi chociażby w ustawie IRA – doprowadził do stworzenia nad Potomakiem 365 tys. miejsc pracy. Od 2010 r. powstało ich już 1,6 mln.

Za wcześnie mówić o deglobalizacji, a tym bardziej o konieczności reglobalizacji, do której nawołuje WTO (co nie powinno dziwić, w końcu to organizacja stworzona do promocji handlu międzynarodowego). Globalizacja szuka właśnie swojego punktu optymalnego. Prawdopodobnie nastąpi jej korekta, gdyż łańcuchy produkcji okazały się zbyt rozciągnięte jak na obecne warunki społeczne, ekonomiczne, klimatyczne i polityczne. Nie jest nigdzie powiedziane, że globalna wymiana handlowa musi nieustannie rosnąć, nawet jeśli powoduje to niekorzystne skutki w niektórych regionach świata. Taka korekta nie musi jednak oznaczać odwrotu o 180 stopni. Chyba że w Unii Europejskiej do władzy dojdą jastrzębie, które postanowią pokazać dwóm czołowym mocarstwom, że Stary Kontynent też potrafi być bardzo niemiły. Trudno jednak powiedzieć, skąd te jastrzębie miałyby się wziąć. ©Ⓟ