Pieniądze to podstawowy temat każdej kampanii wyborczej, również tej. Wszyscy mówią o tym, jak będą je wydawać.

Wyborcze obietnice za grube miliardy

Obietnice wyborcze Prawa i Sprawiedliwości są w zasadzie znane. Więcej: najważniejsze z nich, jak 800 plus, są już ujęte w zaprezentowanym niedawno projekcie przyszłorocznego budżetu. Dlatego nie trzeba się długo zastanawiać nad tym, ile będą kosztować. Wystarczy przypomnieć, że deficyt finansów ma w przyszłym roku wynieść 4,5 proc. PKB, dług publiczny zwiększyć się z 49,3 proc. PKB w tym roku do 54 proc. w 2024, co w krótkim terminie będzie oznaczać gigantyczny, bo liczony w kwocie przeszło 130 mld zł wzrost potrzeb pożyczkowych brutto (tyle pieniędzy trzeba będzie pożyczyć z różnych źródeł; potrzeby netto – pomniejszone o zobowiązania, których termin spłaty przypada w przyszłym roku – mają wynieść 225 mld zł, o 80 mld więcej niż w roku bieżącym).

Jeśli swój program miałaby realizować Platforma Obywatelska, to do 800 plus i innych wydatków zapowiedzianych przez PiS dołoży jeszcze podwojoną kwotę wolną od PIT, babciowe, kredyt mieszkaniowy nie w wersji 2 proc., ale 0 proc., czy wprowadzenie zerowego albo obniżonego VAT na niektóre produkty i usługi. W poniedziałkowej analizie Santander Bank Polska podsumował „100 konkretów” PO na prawie 100 mld zł – rocznie.

Mamy też pomysły innych partii. Nowa Lewica chce korzystnych dla zatrudnionych zmian na rynku pracy czy zwiększenia wydatków na edukację. Trzecia Droga wprawdzie mówi o kończeniu z rozdawnictwem, ale np. elementem zielonej transformacji ma być wykładanie z budżetu pieniędzy na zmianę taboru w firmach transportowych na zeroemisyjną. Wzorem Francji ma się pojawić PIT rodzinny – czyli rozliczenie roczne rodziców będzie uwzględniało również dzieci.

Głosy wyborców trzeba kupować

Jednym słowem – politycy uważają, że budżet jest w stanie pomóc każdemu. Widzą kasę państwa jako studnię bez dna. Oczywiście, jeśli komuś pomożemy, to ten ktoś będzie wydawał więcej, pojawią się dodatkowe wpływy z VAT czy CIT (bo PIT chyba powinniśmy zostawić na boku). Jeśli promocją przedsiębiorczości mają być różnego rodzaju ulgi czy dotacje, bądź też „czerwony dywan” jak u Szymona Hołowni, daleko nie zajedziemy.

Najwyraźniej głosy wyborców trzeba kupować. I to niemal dosłownie – obiecując każdemu, że coś dostanie. Dziś wydaje się, że stać nas na wszystko. Ale jeśli kampania wyborcza to nie jest czas na zgłaszanie pomysłów mówiących, jak kraj ma się rozwijać, to czy tych pomysłów można spodziewać się później?

Trudne tematy do podjęcia

A takie sprawy jak warunki do prowadzenia biznesu? Czy w podatkach myślimy tylko o mnożeniu ulg? Czy mógłby się pojawić pomysł na ich uproszczenie, a może i zmniejszenie stawek? (Tak – PO mówi w tym kontekście o podatku Belki, a TD, że nie będzie w najbliższych latach podatków podnosić, a nawet pozwoli na zapłacenie ich „jednym przelewem”, jakby to było właśnie głównym problemem). Transformacja energetyczna jako coś więcej niż zapowiedź dokładania pieniędzy?

Listę należałoby wydłużyć. Perspektywy demograficzne? Tu nie sposób nic zrobić natychmiast, trendy nie zmienią się nawet z roku na rok. Ale prędzej czy później problem będzie widać gołym okiem – gdy się okaże, że wprawdzie bezrobocia nie ma, ale o szybkim wzroście gospodarczym możemy tylko pomarzyć. Zatem i o pieniądzach „na wszystko”. W związku z demografią mamy pisowską propozycję emerytur stażowych, która pomoże zdobyć głosy w rocznikach ludzi pracujących najdłużej, ale ani finansom publicznym, ani gospodarce nie pomoże. W ostatecznym rozrachunku niewiele da także przyszłym „stażowym emerytom”.

Euro? Może stanowiska wszystkich są tak jasne, że nie warto o tym rozmawiać. A Unia jako taka? W tym roku mamy właściwie ostatnią kampanię wyborczą do Sejmu, w której fundusze unijne mogą być tematem do dyskusji w kontekście praworządności i rządowych sporów z Komisją Europejską. Tu łatwo się określić. Ale przy kolejnych wyborach do Sejmu, za cztery lata, powinniśmy już myśleć o tym, jak inwestować bez pieniędzy unijnych. Nie dlatego, że Unia nam ich nie będzie chciała dać. Dlatego, że osiągniemy taki poziom rozwoju, że nie będą się należały.

Być może na tym właśnie polega niebezpieczeństwo – rozwijaliśmy się dotąd tak dobrze (niekoniecznie dzięki kolejnym rządom, raczej: pomimo), że nie wyobrażamy sobie, by mogło być inaczej. A właściwie już za chwilę to może się zmienić. Tylko politycy w trakcie kampanii niespecjalnie chcieliby o tym mówić. Zaczną dopiero, gdy wszyscy zaczną powtarzać brzydkie słowo na „k” – kryzys. ©℗