Prezes Kaczyński stwierdził, że odpowiedzi na pytania referendalne mają brzmieć: „nie'. No i pod to układaliśmy pytania – przyznaje polityk PiS.

W czwartek Sejm w praktyce rozstrzygnął, że planowane przez PiS referendum odbędzie się w dniu wyborów parlamentarnych. Opozycja głosowała przeciw – poza większością Konfederacji, która postanowiła wstrzymać się od głosu.

PiS nawet nie próbuje ukrywać, że plebiscyt traktuje w sposób wyłącznie instrumentalny. Ma on odegrać podobną rolę co referendum, które w 2015 r. przeforsował ubiegający się o drugą kadencję prezydent Bronisław Komorowski. W ten sposób próbował ratować swoje dołujące notowania. Dla odmiany PiS ma dziś dość stabilne wyniki sondażowe. Kolejna różnica jest taka, że referendum sprzed ośmiu lat odbyło się między wyborami prezydenckimi a parlamentarnymi.

Językoznawcy mogliby bez końca pastwić się nad treścią pytań przyjętych przez Sejm – są tendencyjne i sugerują jedyną słuszną odpowiedź. Na dodatek mijają się z najważniejszymi debatami toczącymi się obecnie w Polsce. – Prezes Kaczyński stwierdził, że odpowiedzi na pytania referendalne mają brzmieć: „nie”. No i pod to układaliśmy pytania – przyznaje polityk PiS. Takie podejście musiało odbić się na jakości. Pierwsze pytanie zostało tak niechlujnie skonstruowane, że rząd, wysyłając w tym tygodniu projekt uchwały referendalnej do Sejmu, postanowił je solidnie przeredagować. Tyle że zamiast niejednoznacznego pytania dotyczącego „wyprzedaży przedsiębiorstw państwowych” otrzymaliśmy pytanie jednoznacznie nacechowane. Teraz mowa jest bowiem o „wyprzedaży majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącej do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki”. Swoją drogą sugestia, że na współpracy z firmami zagranicznymi nasz kraj tylko traci, daje do myślenia – zwłaszcza że pada ona ze strony obozu politycznego, który dążąc do fuzji Orlenu z Lotosem, wpuścił na polski rynek paliwowy Saudi Aramco i węgierski MOL, w sprawie atomu dogaduje się z Amerykanami i nie ma nic przeciwko budowie drugiej takiej elektrowni z pomocą Koreańczyków. Na tym tle pytanie dotyczące likwidacji bariery na granicy polsko-białoruskiej wydało się większości komentatorów najmniej kontrowersyjne. Ale i tak ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że PiS najpierw wybudował zaporę za 2 mld zł, a teraz postanowił zapytać, czy nie należałoby jej rozebrać.

Na jaki efekt liczy partia rządząca? Wydaje się to jasne. Chodzi przede wszystkim o mobilizację własnych wyborców. Jednak PiS liczy też, że za sprawą intensywnej kampanii przekabaci jeszcze część wahającego się elektoratu. Często są to osoby, które decydują o tym, kogo poprzeć, dopiero w lokalu wyborczym, gdy zobaczą listę kandydatów. Pytania referendalne miałyby tu zadziałać podobnie jak tzw. pytania podprowadzające stosowane w niektórych sondażach, które zwykle mają udowodnić, że oto w parlamencie rodzi się trzecia siła. Z reguły najpierw pada pytanie o sprawy, które dana partia bierze na sztandary, a dopiero potem ankietowanych pyta się, na kogo oddadzą głos. W efekcie takich zabiegów mało znaczące formacje potrafiły uzyskiwać podejrzanie wysokie wyniki sondażowe.

Trudno jednoznacznie ocenić, jak plebiscyt szykowany przez PiS wpłynie na postawy wyborców. Nie mamy doświadczeń z referendum ogólnokrajowym urządzanym tego samego dnia co wybory parlamentarne. – W 2014 r. wraz z eurowyborami zorganizowano w Krakowie referendum w sprawie organizacji igrzysk olimpijskich. Frekwencja okazała się wyższa niż w wyborach – przypomina Jarosław Flis, socjolog, prof. UJ. Od razu jednak podkreśla, że okoliczności były wtedy całkiem inne, bo prawie wszystkie ugrupowania zachęcały do głosowania na „tak”. – W tegorocznym referendum ludzie nie będą odpowiadać na cztery pytania, które nie są przedmiotem jakiegoś wielkiego sporu w Polsce. To tylko desperacka próba powrotu przez PiS do tematów ideowych w momencie, gdy w różnych badaniach, także przeprowadzonych przez instytucje państwowe, dominują negatywne oceny rządu – przekonuje ekspert.

Nie wiadomo zwłaszcza, jak zachowają się wyborcy w mniejszych obwodach głosowania. W miejscach, w których prawie wszyscy się znają, niektórzy mogą nie mieć odwagi, żeby zrobić to, co zaleca opozycja, czyli otwarcie zadeklarować członkom komisji wyborczej, że odmawiają przyjęcia karty referendalnej. Można by to odczytać jako jasną deklarację polityczną. W takich przypadkach wybory byłyby pozbawione swojego podstawowego waloru – tajności.

Trzeba jednak przyznać, że PiS, który przez większość kampanii pozostawał dotąd w defensywie, potrafił narzucić oponentom i mediom nowy temat. Jego plany na chwilę pokrzyżował Donald Tusk, który niespodziewanie ogłosił, że na listach Koalicji Obywatelskiej znajdą się działacze Agrounii, a jej kontrowersyjny lider Michał Kołodziejczak będzie nawet jedynką w Koninie. Liczy, że pomogą oni osłabić PiS poza dużymi miastami. Już po pierwszych reakcjach polityków partii rządzącej było widać, że ze zdwojoną siłą wróci teraz festiwal oskarżeń o to, kto jest większą ruską onucą. Platforma odpowiada, że jeszcze niedawno to PiS chciał wciągać Agrounię na swoje listy.

Marcin Palade z Centrum Analiz Wyborczych uważa, że z punktu widzenia opozycji nowy, nietypowy sojusz to ryzykowna taktyka. – Nie ma dziś przepływów wyborców między Agrounią a PiS. Start Kołodziejczaka może wręcz spowodować zwiększenie stanu posiadania partii rządzącej o mandat w okręgu konińskim, pozbawiając go Trzeciej Drogi. Czyli per saldo będzie minus jeden dla opozycji – przekonuje Palade. Z jego symulacji na razie wynika, że w pesymistycznym dla koalicji Polski 2050 i PSL scenariuszu przekroczy ona 8-proc. próg wyborczy zaledwie o ok. 85 tys. głosów. – To oznacza, że jakiekolwiek osłabienie tej koalicji rodzi realne ryzyko, że nie wejdzie do Sejmu, uszczuplając tzw. blok demokratyczny – mówi Palade. Nic dziwnego, że w dniu, w którym Tusk ogłosił wspólny start z Agrounią, prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz wprawdzie życzył nowym sojusznikom powodzenia, ale mimochodem przypomniał, że PO poparła piątkę dla zwierząt Kaczyńskiego, co wieś wciąż pamięta.

Inną interpretację oferuje Jarosław Flis. – Ruch Tuska to trochę forma spacyfikowania Agrounii. Gorszym wariantem dla PSL i całej Trzeciej Drogi byłaby sytuacja, w której ugrupowanie Kołodziejczaka buduje coś odrębnego – np. z Bezpartyjnymi Samorządowcami – twierdzi ekspert. – Pytanie, jak na decyzję Tuska zareagują działacze PO. Nie wszystkim musi się podobać oddanie części miejsc na listach Agrounii.

Zaskakujące posunięcie lidera Platformy Obywatelskiej rodzi pytania o to, z kim jeszcze jest skłonny zawrzeć pakt – choćby jedynie tymczasowy i czysto taktyczny – byle odsunąć PiS od władzy. W ostatnim czasie nasiliły się pogłoski o nieformalnych rozmowach na linii PO–Konfederacja. Powód? W świetle obecnych sondaży żadna z głównych sił politycznych nie byłaby w stanie sformować rządu bez posłów ugrupowania Sławomira Mentzena. Plotki podsyciła w tym tygodniu jeszcze wypowiedź Pawła Poncyljusza z KO. – Osobiście uważam, że szczególnie z grupą liberalną w Konfederacji jest kilka tematów, ale myślę, że sama Konfederacja nie jest tym zainteresowana – ocenił w Programie 3 Polskiego Radia. Niemniej jednak polityk konfederatów Przemysław Wipler powiedział Onetowi, że „sensowne jest taktycznie dogadać się na głębokie zmiany w Polsce po ośmiu latach, na chwilę, na techniczne wyczyszczenie państwa z obecną opozycją, bez Lewicy”. Z kolei w rozmowie z DGP Krzysztof Bosak zapewnia, że Konfederację interesuje to, by jak najwięcej posłów PiS, PO i innych ugrupowań „wypchnąć z Sejmu”. – Zobaczymy, co będzie po wyborach. Jakieś rozmowy pewnie się odbędą, choćby w sprawie powołania marszałka Sejmu – mówi Bosak. Jego zdaniem teraz prowadzenie takich rozmów jest „bezcelowe”.

Natomiast działacze PO stanowczo odcinają się od doniesień o roboczych rozmowach z Konfederacją. – Może wysyłają jakichś emisariuszy, sondują, ale z naszej strony nie ma żadnego entuzjazmu. Interesuje nas pełne zwycięstwo, bez konieczności paktowania z diabłem – mówi nam polityk Platformy. ©Ⓟ