Dobra wiadomość: przekarmionym cytrynami rząd rzucił koło ratunkowe – referendum, które można olać. Kiedy człowiek o chociażby minimalnym wykształceniu czyta referendalne pytanie najeżone określeniami mającymi emocjonalnie wpłynąć na głosującego („wyprzedaż”, „narzucone”, „biurokracja europejska” itd.), widzi tzw. chamówę i po prostu nie wchodzi w tę grę.

À propos, w naszej rodzimej komedii „8 rzeczy, których nie wiecie o facetach” odnajdziemy bez trudu lustrzane odbicie cech naszej polityki. Wypowiedzi głównych bohaterów całkowicie przewidywalne, popisy mimiki i iskrzenia wzrokiem sztampowe, a na dodatek wszyscy niespecjalnie się wysilają, by ukryć to, że grają. Polska, w której dzieje się film, nie istnieje, jest wymyślona, aby „się działo”. Na szczęście film można wyłączyć, a referendum zostawić nawiedzonym. Pytania są i tak skonstruowane wokół programu Prawa i Sprawiedliwości – można po prostu PiS wesprzeć w głosowaniu parlamentarnym i odpuścić komedię „4 rzeczy, których nie wiedzieliście o opozycji”.

Opowieści o tym, że kiedy naród się wypowie w referendum, to już każda władza będzie zmuszona dreptać za jego wynikiem, są wyssane z palca (obrzydliwość, nawiasem mówiąc). Można tak zdefiniować pojęcie majątku narodowego, że nie wolno będzie sprzedać PKiN, ale wolno będzie sprzedać Orlen, nielegalnych imigrantów nie będzie chciała wpuszczać żadna władza w Polsce – haczyk tkwi w legalizacji(!).

Pomysł referendum wziął się stąd, że można wokół kolejnych pytań prowadzić w telewizji publicznej propagandową narrację „Mamy rację, a Tusk nie” – fakt, że telewizja publiczna oraz władza wspólnie stoją na straży polityczno-ideowej jedności partii i narodu, nawet przestał nas dziwić. Dziwi natomiast, że Zjednoczona Telewizja i Prawica nie zaproponowały 60 pytań referendalnych, tak po jednym na każdy dzień kampanii. ©Ⓟ