Gdy obrzucanie się oskarżeniami o bycie „człowiekiem Kremla” staje się normą, prawdziwi agenci Rosji mają idealne warunki do działania.

Coraz wyraźniejszym elementem strategii wyborczej głównych sił politycznych w Polsce staje się oskarżanie konkurencji o uległość względem Rosji, a nawet o bycie kremlowską agenturą. Po żelaznych elektoratach atakowanych partii spływa to co prawda jak woda po kaczce, bo „wyznawcy” są znakomicie zaimpregnowani. Gra toczy się o wyborców skłonnych do zmiany sympatii pod wpływem chwilowych emocji. Nawet jeśli to już grupa mniejszościowa, to właśnie jej głosy w ostatecznym rozrachunku zdecydują o tym, kto wygra.

Argument „ad Putinum” może się tu okazać bardzo użyteczny. Skala rosyjskich zbrodni budzi przecież moralne obrzydzenie u każdego normalnego człowieka bez względu na poglądy polityczne. Jednocześnie rośnie poczucie zagrożenia wrogimi działaniami Moskwy. Przy okazji, kierując debatę w stronę działań agenturalnych, łatwo wymigać się od zajmowania stanowiska w trudniejszych dla wielu polityków kwestiach, takich jak stan portfela wyborcy czy fatalny poziom usług publicznych.

Taktyce spin doktorów nie należy się więc nawet dziwić, ale trzeba uważać, żeby przy okazji nie wylali dziecka z kąpielą – a takie ryzyko jest coraz wyraźniejsze. Jeśli bowiem celem staje się dołożenie konkurentom, a nie rozwiązanie realnego problemu, głównym wygranym będzie właśnie Kreml.

Strategie Szatana

A potencjał Rosjan jest niebagatelny. Know-how i zaplecze instytucjonalne tworzono już za czasów carskich, a rozbudowano w epoce ZSRR. Mają bogaty dorobek teoretyczny oraz rozgałęzioną sieć wpływów wywiadowczych w rządach i organach innych państw (w tym armiach i służbach specjalnych), w partiach politycznych i organizacjach społecznych, mediach i organizacjach religijnych, kręgach kultury i sztuki oraz w biznesie, a także w świecie przestępczości zorganizowanej i wśród nielegalnych grup radykałów politycznych. To wszystko po to, by oprócz zwykłej działalności wywiadu, czyli pozyskiwania informacji niejawnych, móc manipulować opinią publiczną, aktywnie wpływać na decyzje polityczne lub wręcz je dyktować zgodnie z interesem Moskwy. Żeby było jasne – Amerykanie i niektórzy ich sojusznicy też ćwiczyli takie działania na Wschodzie, ale skala pozostała nieporównywalna. Także dlatego, że z natury rzeczy demokratyczne społeczeństwa Zachodu są na takie wpływy znacznie mniej odporne niż te zorganizowane i rządzone autorytarnie.

Wielu ludzi nie dowierza, że rosyjska ingerencja w politykę ich krajów jest faktem. Nierzadko dlatego, że sprytnie uplasowana agentura wmówiła im, że „takie rzeczy to tylko w filmach”

Federacja Rosyjska odziedziczyła więc imponujące zewnętrzne imperium tajnych wpływów, a po krótkim kryzysie – już pod rządami Władimira Putina – znacząco je unowocześniła i wzmocniła. Ta modernizacja poszła jej zresztą o niebo lepiej niż równoległe próby poprawy stanu sił zbrojnych. To powód, dla którego nie należy sprawy lekceważyć – mamy bowiem do czynienia z niezwykle doświadczonym i wciąż obficie finansowanym przeciwnikiem naprawdę wysokiej klasy. A Polska jest jednym z istotnych celów jego działalności wywiadowczej i dywersyjnej. Nawet nie dlatego, że prowadzi mniej czy bardziej antyrosyjską politykę – po prostu leży akurat w tym, a nie innym miejscu. I nie lubi moskiewskiego knuta.

Wielu ludzi na świecie, i to nawet należących do tzw. elit politycznych, wciąż nie dowierza, że rosyjska ingerencja w politykę ich krajów jest faktem. Nierzadko dlatego, że sprytnie uplasowana agentura wmówiła im, że miłująca pokój Rosja nikomu nie zagraża, a „takie rzeczy to tylko w filmach”. To jedna z miar sukcesu i profesjonalizmu przeciwnika – zdaniem wielu największym sukcesem Szatana jest to, że ludzie przestali wierzyć w jego istnienie (zdanie to przypisuje się Charles’owi Baudelaire’owi).

Gdy, jak to się dzisiaj dzieje w Polsce, dowody jej istnienia zaczynają być aż nadto widoczne, bestia o złych intencjach stosuje inną strategię. Kreuje fałszywych egzorcystów i dba o inflację owych dowodów. Czasem nawet sama podrzuca nowe, mylne tropy, żeby w informacyjnym chaosie ukryć to, co najistotniejsze. I to jest ryzyko związane z naszym przedwyborczym nadmiarem narracji o rosyjskiej infiltracji. Za część tej obfitości odpowiadają partyjni macherzy, którzy po prostu chcą wygrać za wszelką cenę. Za część jednak zapewne sam Szatan.

Warto przy tym wiedzieć, że sztuczką znaną w branży jest równoległe budowanie agentury bardziej i mniej oczywistej. Ta bardziej oczywista, na którą w pierwszej kolejności rzucają się amatorzy, służy do odciągania uwagi od tej bardziej zakamuflowanej, a zazwyczaj dużo groźniejszej. Politycy mają dzięki temu łatwo identyfikowalnego wroga, kontrwywiad zajęcie i czasami medale, publika okresowe poczucie triumfu, a wraża, krecia robota trwa w najlepsze.

Gracze czy nieudacznicy

W Polsce w roli takiego odciągacza uwagi występował kiedyś m.in. Mateusz Piskorski, wręcz obnoszący się z sympatią do Rosji i związkami z przeróżnymi wypustkami jej służb. Teraz aspirują do niej twórcy „ruchów pokojowych” na czele z Leszkiem Sykulskim. Ów oficer rezerwy Wojska Polskiego, były pracownik Kancelarii Prezydenta RP i członek komisji weryfikacyjnej WSI (ach, jakiż tam mógł być piękny „uzysk informacyjny”!), a potem popularny w mediach społecznościowych objaśniacz tajników geopolityki jakiś czas temu całkiem zrzucił maskę eksperta. Najpierw, już w trakcie rosyjskiej napaści na Ukrainę, złożył publiczny wiernopoddańczy hołd Siergiejowi Andriejewowi, ambasadorowi FR w Warszawie. Potem wziął się do budowy struktur „niekierowanego oporu” przeciw domniemanej „amerykańsko-banderowskiej okupacji”. Tuż obok plasują się inni, często ocierający się o kabaret (albo dla odmiany o kryminał) aktywiści w rodzaju Wojciecha Olszańskiego i jego „Kamratów”. Gotowi w razie potrzeby oprócz haseł prokremlowskich głosić też propagandę anty semicką, anty-LGBT, antyszczepionkową i jakąkolwiek inną, która akurat zostanie w Moskwie uznana za użyteczną do destabilizowania sytuacji w naszym kraju. Kolejny krąg to liczni politycy Konfederacji, w tym tak prominentni jak Janusz Korwin-Mikke czy Grzegorz Braun, którzy otwarcie lansują tezy prorosyjskie i antyukraińskie, a na deser antynatowskie i antyunijne. Jak zajdzie potrzeba, można się na nich powołać w rosyjskiej propagandzie jako na głos „prawdziwych Polaków”, którzy „wyłączyli TV, włączyli myślenie”. Albo wykorzystać na dziesiątki innych sposobów, głównie jako siewców zamętu, który łatwo wzmocnić dzięki wyhodowanym na specjalnych farmach rzeszom internetowych trolli i najemnych hejterów.

Jawne i niemal nieskrępowane działanie wyżej wymienionych (i wielu innych) – wszystko jedno, czy wynikające z deficytów intelektu, czy z bezpośredniej inspiracji rosyjskiej – każe postawić pytanie o powody bierności państwa polskiego. Pierwsza z możliwych odpowiedzi jest prosta. Otóż do pewnego momentu warto mieć taki wentyl, a jednocześnie plaster miodu, do którego z własnej woli przylepiają się sympatycy określonych poglądów, bo tak łatwiej ich zidentyfikować, policzyć i przypilnować. Także dzięki wewnętrznej agenturze, którą każdy rozsądny kontrwywiad instaluje wśród politycznych radykałów różnej maści. Robi się to powszechnie w walce np. z islamistami, separatystami w różnych krajach, robi się też w rywalizacji z Rosjanami. Przy takiej okazji można, po wykazaniu fachowości i odrobiny finezji, tworzyć także użyteczne legendy dla własnych agentów mających infiltrować przeciwnika już poza granicami kraju.

Za wieloletnim hodowaniem prorosyjskich działaczy może stać jeszcze inna kalkulacja. Skupiająca wielu z nich Konfederacja ma spore szanse stać się już niebawem częścią koalicji rządowej. A to piękny prezent dla większościowego partnera mającego w garści prokuraturę i służby specjalne: możliwość szantażu „kompromatami” całego ugrupowania lub jego poszczególnych działaczy. Wcześniejsza tolerancja dla takiej partii opłaca się więc rządzącym. Głosy oddane na radykałów przekładają się na mandaty, które co prawda nie są bezpośrednio „nasze”, ale faktyczna kontrola nad dalszymi zachowaniami konkretnych parlamentarzystów jest jak najbardziej możliwa. Sztuka polega wówczas tylko na tym, by to pies kręcił ogonem, a nie odwrotnie.

Rzecz w tym, że nigdy nie ma gwarancji, że tak właśnie będzie. Także dlatego, że wieloletnie patrzenie przez palce na aktywność otwarcie prorosyjskich grup może wynikać nie tylko z opisanych przed chwilą kombinacji, co prawda z punktu widzenia postronnego obserwatora obrzydliwie cynicznych, ale w ostatecznym rozrachunku prowadzonych w interesie polskich ośrodków władzy. Powód może być niestety o wiele gorszy i bardziej niepokojący: nieudolność. W aktualnych warunkach powinno nam to jeżyć włosy na głowie. A to nie koniec. Hipotetyczny brak właściwych kompetencji po stronie osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Polski może być nie tylko dziełem przypadku, pecha albo ogólnie niskich standardów wyłaniania elit. Najczarniejsze z czarnych wyjaśnień brzmi: to efekt celowych działań dywersyjnych, sponsorowanych i kierowanych z zewnątrz. W takim zaś wariancie domniemany parasol rozpostarty przez najwyższych rangą polityków nad oczywistymi rosyjskimi „jaczejkami” (to po rosyjsku komórka, nazywano tak podstawowe komórki partyjne w ZSRR) jest de facto najmniejszym z naszych problemów. Dużo poważniejszym są ich inne działania i zaniechania, bardziej godzące w polską rację stanu, które o wiele trudniej dostrzec i właściwie ocenić.

Grzechy i grzesznicy

Pora odsiać ziarna od plew, czyli fakty i zjawiska, które naprawdę mogą niepokoić, od przedwyborczej propagandy. Spokojnie można więc odłożyć na bok większość fruwających dziś w naszej przestrzeni medialnej wzajemnych oskarżeń Koalicji Obywatelskiej i Zjednoczonej Prawicy o to, kto w przeszłości bardziej zaniedbał naszą obronność. Z prostego powodu: polityka obronna zawsze jest ściśle powiązana z konkretną sytuacją strategiczną z jednej strony, a sytuacją ekonomiczną kraju i preferencjami elektoratu z drugiej. Odkładając na bok polityczne sympatie, można więc w tym kontekście sporo zrozumieć i nawet częściowo usprawiedliwić. I to, że przed 2014 r. rządy Platformy Obywatelskiej nie stawiały zbrojeń na pierwszym miejscu, i to, że jeszcze długo później Prawo i Sprawiedliwość odwlekało w nieskończoność wyposażenie naszej armii i marynarki choćby w nowoczesne śmigłowce.

Po takiej wstępnej selekcji pozostaną nam rzeczy budzące poważniejsze wątpliwości. Mniej i bardziej znane. Zablokowanie przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza niezwykle obiecującej gry operacyjnej w sprawie niejakiego Marka Zielińskiego – podjętej u progu lat 90. przez kontrwywiad UOP, a mogącej zagrozić ogromnej rosyjskiej siatce agenturalnej w Polsce. Natychmiastowa rezygnacja przez SLD, tuż po powstaniu gabinetu Leszka Millera, z projektu Baltic Pipe. Bezczynność rządu PO-PSL w kwestii polskiej energetyki atomowej. Sposób likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych przez PiS połączonej z wywleczeniem na światło dzienne operacyjnej kuchni naszych służb i podkopaniem zaufania do nich w środowisku międzynarodowym. Zapraszanie Siergieja Ławrowa jako honorowego gościa i mówcy na uroczyste spotkania polskich ambasadorów w MSZ za czasów Radosława Sikorskiego i cała fatalna polityka „resetu z Kremlem” połączona z brakiem sensownej strategii wobec Białorusi. Plus sławetne szkolenie Państwowej Komisji Wyborczej w Rosji tuż przed wyborami samorządowymi w 2014 r. Warszawski zlot śmietanki proputinowskich polityków europejskich tuż przed rosyjskim atakiem na Ukrainę…

Tę listę można ciągnąć długo. I nie ma nawet sensu liczyć, kto występuje na niej częściej, bowiem należy zauważyć, że to jednak politycy związani z SLD mieli swój istotny udział we wprowadzaniu nas do NATO i Unii Europejskiej, politycy Platformy zrobili sporo, by nas tam solidnie zakotwiczyć, a politycy PiS przynajmniej ostatnio stają w pierwszym szeregu wspomagających Ukrainę w jej walce i domagających się zaostrzenia sankcji Zachodu wobec Rosji. Wniosek jest prosty – trzeba włożyć między bajki przekonanie, że jakieś pojedyncze ugrupowanie jest „partią rosyjską w Polsce”. Takiej partii nie ma, przynajmniej wśród głównych graczy. Są za to w różnych ugrupowaniach konkretni ludzie, którzy w określonych warunkach podejmowali decyzje obiektywnie służące interesom rosyjskim. Zadaniem przedwyborczym powinno zaś być ich zidentyfikowanie i zablokowanie

Możemy też nie dawać się wkręcać w narrację, że to właśnie „tamci drudzy” to „od początku do końca agentura”. Bo to w naturalny sposób naraża nas na ślepotę w kwestii przyjaciół Kremla na własnym podwórku politycznym. A rosyjskie ofensywne działania zagraniczne niemal zawsze polegały z grubsza na rozbudowie sieci wpływów w bardzo różnych organizacjach i instytucjach. Czasem nawet deklaratywnie antyrosyjskich. Po to, by – po pierwsze – móc siać zamęt i korzystać na eskalowaniu emocji kosztem racjonalnej debaty i kompromisu, a po drugie – by mieć dostęp do ucha rządzących aktualnie polityków bez względu na taki czy inny wynik wyborów. Nawet tam, gdzie partia jawnie prorosyjska gra już o najwyższe stawki – jak np. Rassemblement National we Francji czy Alternative für Deutschland u naszych zachodnich sąsiadów – nie oznacza to przecież rezygnacji z operacyjnej „troski” o inne ugrupowania. Nie wkłada się wszystkich jaj do jednego koszyka.

Problem w głębi państwa

Całkiem możliwe, że to zresztą nie politycy z pierwszych stron gazet są filarami rosyjskiej agentury w naszym życiu publicznym. Rozwiązaniem zagadki wielu sytuacji, w których „przypadkowo” cierpiały interesy Rzeczpospolitej, mogą być zaufani ludzie z niższych poziomów struktur państwowych. Wiceministrowie i szefowie agencji, doradcy, dyrektorzy departamentów i biur, eksperci, kierownicy i referenci. Także działający u nas często w szarej strefie lobbyści. Ich tarczą jest daleko posunięta anonimowość, giną w tłumie podobnych twarzy i garniturów, nie wychylają się z poglądami publicznie, a żaden tropiciel zdrad nie napisze o nich książki. Nie tak łatwo jest też wpaść na ich trop nawet profesjonalnym i zmotywowanym kontrwywiadowcom. Ale to oni mogą zredagować i podsunąć do podpisu kluczowy dokument. Oni sączą właściwy przekaz do ucha decydentów, selekcjonują informacje, dzięki czemu po jakimś czasie owi mężowie stanu są święcie przekonani, że sami coś wymyślili. Oni mają okazję podsuwać personalia osób do zatrudnienia lub awansu, wprowadzając do gry swoich ludzi. A jak się da, to i samodzielnie, na swoich szczeblach i szczebelkach, podejmą decyzje tworzące niekorzystne dla Polski fakty dokonane.

Warto czerpać nauki z przeszłości, więc na koniec przypowiastka historyczna. W latach międzywojennych ZSRR niewiele wskórał w Polsce z pomocą oczywistej agentury, czyli komunistów – zostali oni rozbici i skłóceni operacyjnymi działaniami naszego kontrwywiadu. Nie zdołał też stworzyć znaczącego lobby wśród kluczowych polityków i generalicji. Ale i tak II RP przegrała z nim swoją batalię informacyjną, czego finalnym akcentem było przegapienie paktu Ribbentrop-Mołotow i przygotowań wojskowych do zadania nam morderczego ciosu w plecy. A to w dużej mierze dlatego, że łapaliśmy dziesiątki pomniejszych szpiegów, ale jakoś umknęło naszej uwadze, że dla Moskwy prawdopodobnie przez długie lata pracował jeden z oficerów naszego wywiadu wojskowego, uważany za autorytet w sprawach wschodnich, kawaler najważniejszych orderów z Virtuti Militari włącznie, pełniący istotne funkcje również w MSZ, a na dodatek mający prywatny dostęp do kluczowych polityków w państwie – Tadeusz Kobylański. Dożył on swych dni spokojnie, na emigracji w Brazylii, a dwa do dwóch dodał dopiero po wielu latach, dzięki ujawnieniu części starych dokumentów radzieckich, wybitny historyk, prof. Paweł Wieczorkiewicz.

Oby tym razem nasz kontrwywiad był szybszy w tropieniu różnych współczesnych Kobylańskich, a politycy nie przeszkadzali mu nadmiernie. Czasu mamy coraz mniej, bo stawka gry wzrasta. Z prostego powodu – Rosja walczy już nie o kolejne złote sedesy w pałacach polityków i oligarchów, jak to się działo w minionych latach. Walczy o przetrwanie. A zdolność do infiltracji, manipulacji i dywersji po daleko idącej kompromitacji instrumentów wojskowych i dyplomatycznych staje się jedynym efektywnym narzędziem, jakie jej jeszcze pozostało. To zaś wróży nieuchronną eskalację na tajnym froncie. ©Ⓟ