Jeszcze do niedawna wydarzenia spod Bydgoszczy można było utopić w morzu teorii o sojuszniczych ćwiczeniach. Wypowiedzi Mateusza Morawieckiego wskazują jednak, że w Polsce spadł nieuzbrojony rosyjski pocisk manewrujący.

Położone na północy województwa wielkopolskiego Nadarzyce mogą się pochwalić największym w Europie poligonem lotniczym. Trenują tu Polacy, Amerykanie, Brytyjczycy, Włosi, Niemcy, ale też Belgowie czy Kanadyjczycy. Cele stanowią wycofane z użytku samoloty, czołgi, wozy bojowe i działa. W oddalonym o 60 km od Nadarzyc Mirosławcu jest z kolei baza samolotów bezzałogowych, z której oprócz Polaków korzystają Amerykanie. Oba miejsca dzieli od Bydgoszczy ok. 120 km.

Jedna z krążących hipotez na temat tego, co spadło pod tym miastem, mówi o „bezzałogowcu sojuszników”, któremu mogło coś odpaść albo który mógł runąć na ziemię w całości w drodze powrotnej z misji na granicy z obwodem kaliningradzkim. Inna wersja wskazywała na ćwiczenia artyleryjskie. W odległym zaledwie o 47 km od Bydgoszczy Toruniu mieści się Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia, a na przedmieściach – przy obwodnicy – poligon, z którego korzysta wojsko. Te dwie wersje, gdyby się potwierdziły – stanowiłyby najmniej kontrowersyjne wytłumaczenie znaleziska. Jednak z każdą kolejną wypowiedzią polityków okazuje się, że aż tak komfortowo i banalnie nie będzie.

Premier Mateusz Morawiecki dał do zrozumienia, że znaleziona pod Bydgoszczą przed majówką technika wojskowa może mieć związek z wydarzeniami z połowy grudnia ub.r. Czyli z masowym ostrzałem Ukrainy przez Rosję i upadkiem jednego z pocisków S300 należących do ukraińskiej obrony powietrznej pod Przewodowem.

– Istnieją przesłanki (…), aby połączyć to znalezisko, to odkrycie, ten sprzęt, jak to zostało określone, znalezione parę dni temu, z informacją, którą powzięły nasze służby już w grudniu zeszłego roku, a co do której byliśmy w stałym kontakcie z naszymi sojusznikami, wiążącą się z incydentem z połowy grudnia zeszłego roku (…). W trakcie tego incydentu samoloty F-35 i nasze własne samoloty zostały poderwane we właściwy sposób tak, aby śledzić trajektorię tego sprzętu, tej rakiety, która znalazła się nad terytorium Rzeczypospolitej Polskiej – mówił niejasno przed kilkoma dniami premier.

Ze słów szefa rządu wynika, że w grudniu nad Polską mogły się znaleźć dwa pociski: rosyjski i ukraiński. Ten drugi – z Przewodowa – tuż po upadku został pozbierany i odwieziony do bazy wojskowej – jak wynika z informacji DGP – w Lublinie, gdzie poddano go gruntownej analizie. Jakąś częścią informacji podzielono się z Ukraińcami. Nasze źródła przekonują, że o ich dołączenie do śledztwa poprosił ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński. I dziś, i wtedy nie było żadnych wątpliwości, że pozostałości to ukraiński pocisk z zestawu przeciwlotniczego S300.

Znalezisko pod Bydgoszczą z kolei wyjaśniałoby, dlaczego Wołodymyr Zełenski do dziś nie wycofał się z tezy o tym, że nad Polską znalazł się także pocisk rosyjski. Ukraińcy najpewniej śledzili to, co leciało w grudniu wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Inaczej nie da się wyjaśnić ich uporczywego trwania przy własnej wersji. Jeszcze w styczniu nieoficjalnymi kanałami dyplomatycznymi dawali do zrozumienia, że nie rezygnują ze swoich hipotez. Jasno sygnalizowali również swoje rozczarowanie tym, że Polska natychmiast je zakwestionowała. Fakt, że to rozczarowanie demonstrowano niepublicznie, świadczy o tym, że Kijów niekoniecznie dążył do wciągnięcia NATO w konflikt z Rosją. Zełenski był gotów zaryzykować dobre stosunki z Andrzejem Dudą i trwać przy swojej wersji wydarzeń, aby udowodnić swoje racje. Jak przekonują źródła DGP, ostatecznie to Polska dążyła do uregulowania tego problemu i „wyjaśnienia stosunków”. Efekt był taki, że obie strony pozostały przy swoich wersjach i przeszły do porządku dziennego.

Wstępne wnioski z wydarzeń pod Bydgoszczą i słowa premiera Morawieckiego należy uznać w tym kontekście za zmianę jakościową w interpretacji wydarzeń z Przewodowa – po kilku miesiącach okazuje się, że historia może wyglądać zupełnie inaczej. Pojawia się również wiele pytań do polskich władz.

Po pierwsze: dlaczego już w grudniu nie poinformowano o tym, że w kierunku Bydgoszczy leciał nieznany obiekt śledzony m.in. przez sojusznicze F-35 i dlaczego nie ogłoszono w związku z tym alarmu dla ludności 300-tysięcznego miasta, w którym znajduje się m.in. Centrum Szkolenia Sił Połączonych NATO?

Po drugie: dlaczego jego szczątki odnaleziono dopiero cztery miesiące później?

Po trzecie: dlaczego wojsko nie przeczesywało do skutku całego obszaru, na którym spodziewano się upadku obiektu śledzonego m.in. przez amerykańskie F-35?

Po czwarte: dlaczego do tej pory nie przekazano opinii publicznej żadnych wiążących informacji na temat pochodzenia obiektu, który spadł pod Bydgoszczą (nie chodzi o szczegółową wersję wydarzeń, ale o to, czy był to sprzęt nasz lub naszych sojuszników, czy też sprzęt Federacji Rosyjskiej)?

Po piąte: jeśli był to pocisk manewrujący należący do Federacji Rosyjskiej (najpewniej wabik, który miał przyciągnąć ukraińską obronę przeciwlotniczą), to jaka będzie reakcja Polski i NATO na to wydarzenie? Czy po ustaleniu szczegółów zamierzamy wrócić do tematu i poprosić władze w Moskwie o wyjaśnienia?

Po szóste: czy w przyszłości obywatele Polski mają się również spodziewać, że potencjalny obiekt (np. zabłąkany pocisk manewrujący Federacji Rosyjskiej) w naszej przestrzeni śledzony przez maszyny F-35 nie spowoduje ogłoszenia alarmu powietrznego?

I po siódme: czy to, że pod Bydgoszczą mógł spaść nieuzbrojony rosyjski pocisk manewrujący, wpływa na stosunek władz w Warszawie do tez Ukraińców z połowy grudnia ub.r.?

W wydarzeniach spod Bydgoszczy nie ma już miejsca na szarą strefę. To, że nie było wybuchu i ofiar, nie daje podstaw do wyciszenia sprawy. Jeśli nad Polską latał rosyjski pocisk manewrujący (uzbrojony czy nie, to sprawa w tym momencie drugorzędna), rząd powinien rozwiać przynajmniej część wątpliwości. ©℗