Jeśli zmiany w regulacjach dotyczących lokalnych plebiscytów wejdą w życie, wójta czy burmistrza dużo łatwiej będzie odwołać tą drogą niż w regularnych wyborach. To zła wiadomość bardziej dla włodarzy z PiS niż z opozycji.

Senat na trwającym od wczoraj posiedzeniu zajmuje się nowelizacją ustawy o referendum lokalnym. Przygotowali ją kukizowcy, których w głosowaniach sejmowych poparł PiS.

Nowe przepisy mogą wprowadzić rewolucję w funkcjonowaniu włodarzy i rad samorządów. – Będzie wyraźnie łatwiej odwołać burmistrza w referendum niż pokonać go w wyborach – podkreśla dr hab. Jarosław Flis.

Najważniejsze zmiany, które ta propozycja zakłada, dotyczą, po pierwsze, minimalnej liczby mieszkańców danej jednostki uprawnionych do inicjowania referendum (gminy i powiaty: z 10 na 5 proc. uprawnionych do głosowania, województwa: z 5 na 2,5 proc.). Po drugie, zmniejsza się odsetek osób uczestniczących w referendum, którego osiągnięcie pozwala uznać jego wynik za wiążący (z 30 do 15 proc. uczestniczących w nim uprawnionych, a w przypadku odwołania wójta, burmistrza czy prezydenta miasta – z 60 proc. liczby biorących udział w jego wyborze na 60 proc. liczby głosów oddanych na ten organ).

Zmiany te w praktyce oznaczają, że dużo łatwiej niż obecnie będzie odwołać nielubianego włodarza. Przykładowo Łukasz Pawłowski z Ogólnopolskiej Grupy Badawczej podawał niedawno na Twitterze, że gdyby projektowane przepisy obowiązywały w trakcie referendum z 2013 r., odwołującego ówczesną prezydent stolicy Hannę Gronkiewicz-Waltz, to zostałaby ona pozbawiona funkcji. „Na starych zasadach potrzeba było prawie 400 tys. wyborców biorących udział w referendum, na nowych – 205 tys. (było 350 tys.)” – tłumaczy Pawłowski. Jego zdaniem nie będzie się wręcz opłacało wygrywać w I turze, bo tam zdobywa się mniej głosów z uwagi na większą liczbę kandydatów (większą przewagę prezydenci uzyskują w II turze, gdy jest tylko dwóch kandydatów, przy czym warunkiem jest to, że w II turze nie może być wyraźnie mniejsza frekwencja).

Nowe przepisy zmieniają taktykę rządzących – do tej pory w przypadku referendów odwoławczych najlepszą było zachęcanie zwolenników do ich bojkotu. Dzięki temu np. udało się w 2013 r. obronić Hannę Gronkiewicz-Waltz. – Takie metody chyba nie najlepiej świadczą o demokracji. Szykowane regulacje może nie są idealne, ale przynajmniej zmieniają stan, że dziś włodarze są w praktyce nieodwoływalni – argumentuje osoba z rządu. I przyznaje, że PiS poparł projekt także dlatego, by poprawić relacje z Pawłem Kukizem.

Jako że większość znanych samorządowców jest związana z opozycją, pojawiły się opinie, że to głównie w nich uderzą zmiany uchwalone przez PiS. Tyle że partia rządząca w dużej mierze kręci bicz na własne plecy, a raczej – swoich włodarzy. Taką tezę stawia Jarosław Flis. – Burmistrzowie z PiS wyraźnie częściej niż pozostali wygrywają minimalną większością, a więc mają bliższy oddech konkurencji na plecach. A to oznacza, że w ich przypadku proporcjonalnie potrzeba będzie mniej wyborców niż w sytuacji, gdy ktoś wygrywa w sposób zdecydowany – wskazuje ekspert. I dodaje, że przeciętne poparcie kandydatów PiS w 2018 r. wyniosło 57 proc. i jest wyraźnie niższe od przeciętnego poparcia uzyskanego przez kandydatów opozycji (62 proc.) i komitetów lokalnych (61 proc.).

Ekspert podaje przykłady miast, w których wygrywali kandydaci PiS. Przykładowo w Zamościu w ostatnich wyborach w 2018 r. kandydat PiS Andrzej Wnuk uzyskał 12 448 głosów. Aby referendum odwoławcze według nowych zasad było wiążące, musiałoby w nim wziąć udział minimum 7469 osób (60 proc. tych, którzy oddali głos na tego kandydata). A żeby prezydenta skutecznie odwołać, za takim wariantem musiałoby się opowiedzieć co najmniej 3735 osób, co stanowi zaledwie 7,1 proc. uprawnionych do oddania głosu w Zamościu. Patrząc na 10 największych miast, którymi zarządzają włodarze związani z obozem rządzącym, w skrajnie niekorzystnym dla nich scenariuszu dziś wystarczyłoby średnio 8,3 proc. uprawnionych głosujących „za”, by ich odwołać, przy łącznej przeciętnej frekwencji w okolicach 16 proc.

Jak wynika z analizy Biura Legislacyjnego Senatu, po wejściu w życie ustawy – 1 stycznia 2024 r. – pierwsze referenda będą się mogły odbyć między kwietniem i październikiem 2025 r. Jeśli przepisy wejdą w życie, komfort rządzenia lokalnych władz bardzo się zmieni. Do tej pory zorganizować referendum, nie mówiąc już o skutecznym odwołaniu, było bardzo trudno. Jak wynika z danych PKW, w poprzedniej kadencji udało się odwołać wójta, burmistrza czy prezydenta zaledwie cztery razy. W tej kadencji było 75 prób zorganizowania referendum w sprawie odwołania włodarzy lub radnych. Na stronie PKW nie ma danych o tym, ile z nich zakończyło się sukcesem. Jak podaje portal Prawo.pl, z danych do połowy kadencji, czyli lipca 2021 r., wynika, że odbyły się 44 referenda w sprawie odwołania wójta, burmistrza, prezydenta miasta oraz rady gminy (miasta) bądź obydwu organów gmin. Tylko sześć z nich było ważnych i zakończyło się odwołaniem organu. To niecałe 14 proc.

Nowe przepisy mogą wpłynąć na realia sprawowania władzy. Do tej pory cykl był jasny. Po wygranych wyborach włodarz miał dwa, trzy lata spokoju na wprowadzenie proponowanych zmian i przygotowanie się do kolejnej kampanii, teraz będzie musiał się mieć na baczności przez cały czas. – Samorządowcy nie będą forsowali kontrowersyjnych projektów, by nie dostarczyć amunicji przeciwnikom, którzy spróbują ich odwołać w trakcie kadencji – podkreśla Jarosław Flis. ©℗