Szczyt był w marcu, w dwóch falach. Przez miasto przechodziło dziennie 50 tys. uchodźców. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby nie dojechały pociągi, które miały tych ludzi rozwieźć w głąb Polski - zauważa Wojciech Bakun, prezydent Przemyśla, były poseł Kukiz’15.

Z Wojciechem Bakunem rozmawia Paulina Nowosielska
Ile jest kilometrów z Przemyśla do polsko-ukraińskiej granicy?
Około 10. Zależy, jak liczyć - od granicy miasta czy od centrum.
Czy kiedykolwiek myślał pan, że będzie musiał się mierzyć ze skutkami toczącej się tak blisko wojny?
Nie. Nawet w najczarniejszych scenariuszach nie myślałem, że wybuchnie konflikt zbrojny na pełną skalę, a w pierwszy dzień rakiety spadną na Lwów, 80 km od Przemyśla, co spowoduje masowy napływ uchodźców. Choć w ramach planów zarządzania kryzysowego, które przygotowują miasta, mieliśmy i taki scenariusz.
I okazał się jak lekcje przysposobienia obronnego z dawnych czasów - teoretyczne szkolenie, które trzeba odbyć i które nigdy się nie przyda?
Trochę tak. Sytuacja szybko zweryfikowała nasze przygotowanie. Stało się jasne, że plany zarządzania kryzysowego muszą być jak skrypt, do którego łamie się pieczęć i krok po kroku realizuje zawarty w nim scenariusz. I powiem tak: na własnej skórze przerobiliśmy, co z tych planów zadziałało, a co nie.
Czyli?
Sprawdziło się to, że na wypadek masowego ruchu ludności musimy utworzyć miejsca tymczasowego schronienia. Szkoły były na to przygotowane. Wystarczył sygnał, by miejski wydział edukacji skontaktował się z dyrektorami placówek oświatowych, którzy stali się odpowiedzialni za utworzenie noclegowni. A co nie zadziałało - a przynajmniej nie od razu? Nie mieliśmy opracowanych zasad koordynowania pracy wolontariuszy. I nie mówimy o kilkunastu osobach - w Przemyślu mającym 60 tys. mieszkańców dziennie pracowało ponad 2,5 tys. wolontariuszy.
Armia ludzi.
Armia, którą trzeba było wyżywić, przenocować, przypisać do określonych zadań, kontrolować, czy je realizują. Były w niej grupy zorganizowane w skrajnie różny sposób. Weźmy np. 300 harcerzy. Daliśmy im do dyspozycji miejsce w jednej ze szkół. Podzielili się od razu na zespoły zadaniowe. Wprowadzili system zmianowy. Świetnie. Ale jednocześnie przyjechali do nas ludzie, którzy działali według hasła: „Wszystkie ręce na pokład”. Wsiedli w samochód i już u nas byli. Z rozbrajającą szczerością pytali po kilku godzinach, czy jest szansa na jakiś nocleg dla nich. W pierwszych dniach wojny zdarzali się tacy, którzy docierali do nas tak, jak wyszli z domu.
To były odruchy serca, a dla was problem?
Nie chcę używać słowa „problem”, ale masowym odruchem serca też musieliśmy się zająć, by nas nie przytłoczył. Tym bardziej że ci ludzie naprawdę pomagali. Wielu mówiło: jestem tu od kilku dni, robię na maksa, jem byle co, dam radę jeszcze tydzień, ale przydałby się dach nad głową, bo ile mogę spać w samochodzie?
To nie były wielkie wymagania.
Absolutnie nie. Ale to wciąż 2,5 tys. ludzi, którymi trzeba było zarządzić tak, by najlepiej ich wykorzystać. Mało tego - trzeba było jeszcze sprawdzić, kim tak naprawdę są. Przyjechali do nas z całej Polski, a często i z zagranicy. Nie mogliśmy do końca za nich ręczyć. Należało więc szybko stworzyć system weryfikacji.
Kto ich karmił, sprawdzał?
Weryfikowaliśmy ich systemem stworzonym wspólnie z policją i Strażą Graniczną. Z czasem każdego, kto chciał pomagać, przepuszczaliśmy przez takie sito. Choć uczciwie powiem, że na początku tak to nie działało. Sprawdzanie było wyrywkowe. Karmienie? To był najmniejszy problem. Zaangażowaliśmy szkoły. Do gotowania zup i robienie kanapek wzięli się rodzice i uczniowie. Dyrektorzy sprawnie kierowali ich pracą. Szkoły działały przez 24 godziny na dobę, szkolne kuchnie pracowały na zmiany. Wielka pomoc szła też od kół gospodyń wiejskich. Powiem szczerze, nie wiedziałem, że skupiają taką rzeszę ludzi. Okazało się, że w okolicy mamy kilkadziesiąt takich kół. Trzeba było je przegrupować. Każdego dnia dyżurowały po cztery. Trzeciego i czwartego dnia pojawiły się światowe organizacje, m.in. amerykańska fundacja World Central Kitchen, która wybudowała przy współpracy z miastem największą kuchnię polową, gotową wydawać nawet 200 tys. posiłków dziennie. Myśmy obciążali ją w szczycie na ok. 45-50 tys.
Pamięta pan pierwszy dzień wojny? Telewizje pokazywały wyjące syreny. A jak to wyglądało z perspektywy Przemyśla?
Od lat mam swój harmonogram poranka. Wstaję przed godz. 6, piję kawę, słucham i czytam wiadomości. Gdy dowiedziałem się o inwazji, pojechałem do biura. Zwołaliśmy wewnętrzny sztab kryzysowy. Była 7.30. Czułem odpowiedzialność za ludzi, ale nie czułem takiego głębokiego ludzkiego strachu. Nawet przez sekundę nie pojawiła się u mnie myśl, że konflikt może rozlać się poza granice Ukrainy. Od pierwszych chwil zakładaliśmy, że inwazja spowoduje napływ migrantów. Ustaliliśmy pierwsze kryteria działania w oczekiwaniu na komunikat od pani wojewody, która jest odpowiedzialna za zarządzanie kryzysowe z ramienia władz centralnych.
Jaka myśl przyświeca ustalaniu takich kryteriów?
Musimy robić wszystko, jakbyśmy mieli kryzys. Kolejna myśl - fala uchodźców może być tak potężna, że sobie nie poradzimy. Tym bardziej że trwała prawdziwa zima. W nocy było 10 stopni na minusie. Jeszcze przed spotkaniem z panią wojewodą skontaktowaliśmy się z miastami partnerskimi w Ukrainie. Pytaliśmy, co się dzieje. Poza Lwowem, gdzie usłyszeliśmy, że w okolicach lotniska spadły pociski, był spokój - w Drohobyczu, Mościskach, Truskawcu i Kamieńcu Podolskim. Mówili: „U nas wojna”. A my powtarzaliśmy, że jak będzie potrzeba czegokolwiek, to jesteśmy. Powtarzaliśmy to, nie wiedząc jeszcze, co przed nami.
Straż Graniczna mówiła w pierwszych godzinach wojny, że nie ma jeszcze wzmożonego ruchu na przejściach. Ale wszyscy czuli, że to cisza przed burzą. Pan też tak to odbierał?
Nie, absolutnie nie. Pani wojewoda w ramach planu zarządzania na nasze województwo dostała wytyczne rządowe. Wyznaczone zostały punkty recepcyjne. O godz. 10.30 usłyszeliśmy: „Do roboty, trzeba je postawić”. Nie wydano żadnych instrukcji, sami też ich nie mieliśmy. Zastanawialiśmy się, czym, do cholery, jest „punkt recepcyjny”. Rozumieliśmy, że to ma być miejsce pierwszego styku uchodźcy z bezpiecznym krajem. Ale co dalej? Co konkretnie? Pojechaliśmy na dworzec. Wiedzieliśmy już, że na dworcu we Lwowie gromadzą się tłumy. Mamy z nim bezpośrednie połączenie - podobnie jak z Kijowem czy Odessą. Mówiliśmy sobie: przyjadą tłumy, jest zimno. Na pewno ludziom przydadzą się kawa, herbata, woda, kanapka. I to mieliśmy na start.
Kto to robił?
Wodę dało miasto. Kawa też była z naszych zasobów. Kanapki robiły szkoły. Na pierwszy rzut 200 sztuk. Pani wojewoda wyznaczyła też do działań zastępcę komendanta wojewódzkiego straży pożarnej Daniela Dryniaka, który jest również naszym radnym miejskim. I we dwóch zaczęliśmy zarządzać. Ja wskazałem 20 urzędników do ogarniania systemu. Daniel ściągnął kadetów ze szkoły strażackiej w Rzeszowie. To był nasz zasób startowy. I czekaliśmy na pierwszy pociąg. Około 600 osób. Zostały odprawione, dotarły na dworzec główny. Początkowo, przyznam szczerze, odetchnąłem. Nic wielkiego się nie wydarzyło.
Nic wielkiego?
Ktoś sobie wziął wodę, ktoś kanapkę. Większość osób ustawiła się w kolejce po bilet. Kupili i zaczęli się rozjeżdżać dalej, w głąb Polski. Pamiętam, że siedzieliśmy, patrzyliśmy na nich. Po kilku godzinach był następny pociąg i sytuacja się powtórzyła. Pierwszego dnia do Przemyśla jeździły tylko pociągi kursowe, trzy dziennie. Były jeszcze kanapki, woda. Ludzie przepływali. I nawet miałem takie skojarzenie, że to turyści, tyle że w większej skali.
Kiedy to się zmieniło?
Szybko. Już pod koniec pierwszego dnia dostaliśmy informację o wzmożonym ruchu pieszym i kołowym przy przejściach granicznych w Medyce, 10 km od nas. Uruchomiliśmy połączenie autobusowe. Na początku dwa pojazdy, wahadłowo. Pierwszego dnia przyjęliśmy około tysiąca uchodźców. Drugiego dnia fala narastała. Poza pociągami wielu ludzi przekraczało granicę pieszo i autami. A trzeciego dnia wolontariusze sparaliżowali dojazd do granicy. Wszyscy chcieli dotrzeć pod samo przejście, kogoś zabrać, kogoś ratować. Stąd szybka decyzja o uruchomieniu parkingu przy dawnym sklepie Tesco. Stał się on punktem zbornym dla tych, którzy oferowali transport, i tych, którzy go potrzebowali.
A kiedy Przemyśl stał się miastem frontowym?
Trzeciego, może czwartego dnia. Założenie było takie, że punkty recepcyjne tworzone na zlecenie rządu mają obsługiwać głównie granice. Z kolei punkt w Przemyślu miał obsługiwać granicę kolejową. W Medyce powstał więc punkt dla osób przekraczających granicę pieszo lub samochodami. Tylko umieszczono go w szkole, która dziennie mogła przyjąć na nocleg 150 osób. Dlatego 95 proc. ludzi, którzy danego dnia docierali do Polski, wsiadało do autobusów i lądowało na naszym dworcu. Potem dołączyły osoby z przejścia w Korczowej, bo tamtejszy punkt też się nie wyrabiał. Gdy przyjęliśmy 10 tys. osób w ciągu jednego dnia, poczuliśmy, że to coś totalnie niespotykanego.
Ile osób trafiło do miasta w szczytowym momencie?
Szczyt był w marcu, w dwóch falach. Przez miasto przechodziło wtedy dziennie 50 tys. uchodźców. Czuliśmy gigantyczną presję.
Presję czego, ze strony kogo?
To była presja obowiązku. Że to są ludzie, którym trzeba pomóc. I nie mamy minuty przerwy. Nie możemy się poślizgnąć. Służby administracji rządowej, wojewody, marszałka, miasta, wolontariusze, harcerze - wszyscy mieli określone zadania, nie było przestrzeni na pomyłkę. Napływało 2 tys. ludzi na godzinę. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby nie dojechały pociągi, które miały tych ludzi przejąć i rozwieźć w głąb Polski, że nie udało się ich odprawić…
I tych 200 kanapek na start już nie wystarczało?
Oczywiście, że nie. Czwartego dnia w mieście pracowały już cztery szkoły na pełnym zegarze. Dyrektorzy kapitalnie podzielili chętnych, zrobili listy wolontariuszy. Ludzie mieli kilkugodzinne dyżury na krojenie cebuli, wędlin, chleba, pakowanie. Dziennie mieliśmy przynajmniej sześć posiedzeń sztabu. Patrzyliśmy, co nie działa, co trzeba naoliwić. Mieliśmy osoby w urzędzie, których zadaniem było dzwonienie po naszych okolicznych - a potem i nieokolicznych - producentach. Udało nam się w pierwszych dniach pozyskać od piekarzy kilka tysięcy bułek. Zakłady Sokołów spytały, ile nam wędliny potrzeba. Rzuciliśmy, że tonę. I tona się pojawiła. Dzwoniłem do ukraińskiego przedsiębiorcy działającego w Polsce: „Igor, sprawa jest. Mam bułki, wędlinę, ale sera nie ma”. To ile potrzebujesz? Dwie tony. Dał. Z czasem to się zmieniło.
Jak?
Firmy same zaczęły się odzywać. Odbieraliśmy telefony z całej Polski, a nawet ze świata. Odezwał się do mnie pewien krajowy potentat słodyczy: „Panie prezydencie, czy potrzebujecie czekolady?”.
Co pan odpowiedział?
Że przynajmniej połowa ludzi, która do nas dociera, to dzieci. Gdy dostawały batonika, to choć na chwilę na ich twarzach pojawiał się uśmiech. A ja pierwszy raz widziałem, jak wygląda TIR pełen czekolady. Podobnie działali producenci butelkowanej wody mineralnej. Mówili: dajcie tylko sygnał, a będziemy wysyłać.
Co pan myślał, widząc te tysiące ludzi, które przewijały się przez miasto?
Musiałem patrzeć na wszystko z góry, wielowymiarowo. Analizując za i przeciw poszczególnych decyzji. To była też reakcja obronna - nie zatrzymywać się na dłużej przy jednej osobie, jej historii, bo czekała kolejna, której też trzeba było pomóc. Ale pewne rzeczy w głowie zostały.
Co konkretnie?
Pamiętam, jak przyjechali do miasta pracownicy ONZ. Mieliśmy już wtedy utworzoną strefę, którą nazywaliśmy „pokojem matki z dzieckiem”. Bardzo na wyrost, bo była to wydzielona część dworca. Chodziło o to, by kobiety mogły we względnym spokoju przewinąć i nakarmić niemowlęta. Nie zapewniało to intymności, ale miało namiastkę humanitaryzmu, którą w tej całej chorej sytuacji chcieliśmy im dać. Mieliśmy też miejsce dla trudniejszych przypadków.
Co to znaczy „trudniejsze przypadki”?
Osoby, które straciły już kogoś w tej wojnie, a ich psychika została bezpowrotnie okaleczona. Choćby kobieta, której mąż i dziecko zginęli. Wyrywała sobie włosy z głowy, drapała twarz do krwi. Takich osób przybywało każdego dnia. Musieliśmy je mieć na oku, zanim zostały skierowane na specjalistyczne leczenie psychiatryczne, m.in. do szpitala w Żurawicy pod Przemyślem. Ci ludzie nie mogli być sami. Na dworcu grupa psychologów próbowała udzielić im pierwszej pomocy.
Wracając do przedstawicieli ONZ…
W delegacji były psycholożki. Nalegały, by wejść do tych pomieszczeń, porozmawiać z ludźmi. Chciały robić wywiady ankietowe na potrzeby raportu, który napiszą. Mówiłem, że tym ludziom potrzeba spokoju, odradzałem. Mimo to weszły i po chwili były z powrotem. Żałowały, że w ogóle się na to zdecydowały. Nie wiedziały, jak się odnaleźć w kontakcie z tragedią. My nie mieliśmy wyjścia. Choć gros z tego, co robiliśmy, powstawało na kolanie. Na zasadzie: akcja - reakcja. Jeszcze trzeciego dnia, jak przychodziłem do punktu medycznego na dworcu i pytałem, jak im idzie, odpowiadali: pod kontrolą. Kilka zwichnięć, jedno przemarznięcie, odwodnienie. Do ogarnięcia. A kolejnego dnia raportowali: 250 osób. Odmrożenia, osłabienia, zaburzenia akcji serca. I na te 250 osób 20 jechało do szpitala. Wówczas nie widziałem już „turystów”. Kilka dni wojny wystarczyło, by radykalnie zmieniły się twarze ludzi - malowały się na nich przeżycia, strach. Osób z typowymi ranami wojennymi w kolejnych miesiącach mieliśmy raptem kilkadziesiąt, bo transportowano je pociągiem medycznym, który rząd podstawił pod stacją w Mościskach. U nas byli ci, co mogli dotrzeć samodzielnie, o własnych siłach.
A dzieci? Jest jakiś patent na zaopiekowanie się nimi?
Dzieci mają różną świadomość. Dwu-, trzy-, czterolatki nie wiedziały, co się dzieje, nie czuły grozy. Można je było uspokoić tym batonikiem. A jak jeszcze pojawiły się plecaki z kolorowankami, to patent był prosty. Inaczej ze starszymi dziećmi. One wiedziały, że w domu, w Ukrainie, na wojnie został tata. Nie jestem psychologiem, ale widziałem, że gdy miały przy sobie kogoś bliskiego, było im lepiej: matkę, babcię, dziadka, starsze rodzeństwo. Nasza rola polegała na tym, by zapewnić wsparcie właśnie dorosłym. Bo jeśli oni osiągali względny spokój, udzielał on się też dzieciom. Dbaliśmy szczególnie o kobiety w ciąży i z niemowlętami. Z Fundacją Ronalda McDonalda uruchomiliśmy punkt medyczny, gdzie przeprowadzano badania ginekologiczne, pediatryczne. W dawnym Tesco powstały też centrum pomocy humanitarnej i przedszkole prowadzone przez dwie fundacje z Izraela. Stworzono plac zabaw, nasi wolontariusze grali z dziećmi w piłkę. Odciągaliśmy ich od myśli, że chwilowo mieszkają w hali dawnego sklepu wielkopowierzchniowego.
Kiedy przyszło zmęczenie? Jak zmieniało się podejście do pomagania?
Szybko zrozumieliśmy, że zryw pomocowy musi się skończyć. Nawet nie chodzi o to, że się ludziom odwidzi, znudzi, lecz o to, że w końcu muszą wrócić do swoich obowiązków. Od początku tak projektowaliśmy pomoc, by jej koszty jak najmniej odczuli mieszkańcy Przemyśla. Nigdy nie zamknęliśmy żadnej szkoły, choć w salach przebywali uchodźcy. Jedyną niedogodnością dla uczniów był przejściowy brak lekcji WF. Szybko stworzyliśmy system transportu uchodźców niezależny od komunikacji miejskiej, by nikt nie mógł potem powiedzieć, że nie dojechał na lekcje, do pracy czy do lekarza. Inna rzecz, że nie wyobrażałem sobie, by osoba uciekająca przed wojną, z dobytkiem w jednej walizce, miała jeszcze szukać na ślepo właściwego połączenia. Ludziom trzeba było pomóc w możliwie najprostszy sposób. Dlatego zapewniliśmy specjalne połączenia do szpitala i miejsc zakwaterowania.
Ilu Ukraińców zostało w Przemyślu do dziś?
Od początku było wiadomo, że jesteśmy miastem, które ma przyjąć na siebie pierwszą falę uchodźców i płynnie pomóc im rozjechać się po kraju. Ile osób zostało? Trudno określić. Powiem szczerze: irytują mnie próby takich lokalnych szacunków. Bo na jakiej podstawie je robić? Liczby wydanych numerów PESEL? Wtedy pewnie wyszłoby, że mamy uchodźców więcej niż np. Rzeszów. A to niemożliwe, bo gros osób tylko wyrobiło u nas PESEL i pojechało dalej. Branie pod uwagę logowań telefonów do okolicznych stacji BTS również nie ma sensu. Ruch przez cały czas trwa, ludzie się przemieszczają. Można patrzeć na liczbę ukraińskich dzieci w szkołach - w Przemyślu jest ich kilkaset - ale wiadomo, że ok. 70 proc. z nich nie zapisało się do polskich placówek. I nie są dziś w żadnym systemie edukacji, ani naszym, ani ich.
A jak obecnie wygląda ruch na granicy?
Przybywa 3-4 tys. ludzi dziennie. W zdecydowanej większości to osoby jeżdżące w obu kierunkach. W naszym centrum pomocy humanitarnej dziennie nocuje ok. 200-300 osób. To ważna liczba, bo w regulaminie wstępu do placówki jest napisane, że prawo to mają osoby, które po raz pierwszy przekraczają granicę. Byłem za to krytykowany. Ale uznaliśmy, że jeśli ktoś po raz kolejny przekracza granicę, to stracił już dla nas status uchodźcy, bo jakoś się odnalazł w tej sytuacji. W ten sposób mam gwarancję, że wspieramy osoby, które faktycznie potrzebują pomocy, a nie np. handlarzy, którzy liczą na bezpłatny nocleg.
Czy ten rok zmienił ludzi w Przemyślu?
Często mówiło się u nas, że nie można być zadowolonym tylko dlatego, że w kranie jest ciepła woda. Teraz myślę, że to jednak jest powód do zadowolenia. Pamiętam młode małżeństwo z dwójką malutkich dzieci, jedno jeszcze przy piersi, drugie może trzyletnie. Zobaczyłem ich na dworcu, gdzieś w kącie. Był początek marca. Przypomniało mi się, że znajomy chwilę temu zgłosił, że ma mieszkanie, którym mogę dysponować. Zaproponowałem, by tam pojechali, przenocowali w ludzkich warunkach, umyli się przed podróżą. Ich nieufność była namacalna. Cudem udało mi się ich przekonać. Znajomy wpakował ich do auta i następnego dnia rano przywiózł na pociąg. Zauważyłem tego Ukraińca z rodziną: rosły facet, ze szklistymi oczami. Spytał: „Czemu wy to dla nas robicie?”. „Bo tego potrzebujecie”. Takie momenty zmieniają, a było ich mnóstwo.
A pana ta wojna zmieniła?
Zdarzyło mi się odpowiadać na pytanie, czy ta sytuacja nie jest dla mnie jakąś ironią losu.
Co konkretnie?
Jako poseł przygotowywałem projekt uchwały ustanawiającej 11 lipca Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu. No i pytano mnie potem, czy to nie jest sprzeczność. Tu taka inicjatywa, a tu pomaganie Ukraińcom. Odpowiadałem, że żadnej sprzeczności nie ma i że na tym polega pamięć historyczna. Mój nauczyciel historii, genialny człowiek, tłukł mi do głowy, że historii nie uczymy się po to, by znać daty i nazwiska, tylko po to, by niektóre rzeczy nigdy się nie powtórzyły. ©℗