W 2016 r. Jarosław Kaczyński mówił, że jest gotów „zaakceptować zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego”, jeżeli taka będzie cena za wdrożenie jego wizji Polski. Dziś chodzi mu już tylko o zachowanie wpływów po zbliżającej się porażce.
W 2016 r. Jarosław Kaczyński mówił, że jest gotów „zaakceptować zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego”, jeżeli taka będzie cena za wdrożenie jego wizji Polski. Dziś chodzi mu już tylko o zachowanie wpływów po zbliżającej się porażce.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości i Solidarnej Polski rozchodzi się w szwach. Koalicja gnije, w szeregach partyjnych trwa bezpardonowa walka o wpływy, a liderzy najwyraźniej przygotowują się do wyborczej porażki. Ich działania prowadzą nie tylko do wstrzymania miliardów euro unijnych funduszy. Podminowują także bezpieczeństwo państwa.
Nie ma w powyższym wstępie cienia przesady. Zacznijmy od pieniędzy. Nawet jeśli do Polski ostatecznie popłyną fundusze na realizację Krajowego Planu Odbudowy oraz te przyznane nam z polityki spójności, to straty odczuwamy już teraz. Rodzą je niepewność i niewielkie nadzieje na szybką zmianę sytuacji – a także kary naliczane nam za niewykonywanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Przez lata nasze relacje z UE były do pewnego stopnia wyjęte spod wpływu bieżących sporów politycznych. Najpierw za rzecz oczywistą uznawano fakt, że miejsce Polski jest we Wspólnocie. Kolejne rządy – tak z lewa, jak i z prawa – popychały kraj w kierunku akcesji. A kiedy się to udało, racją stanu było jak najmocniejsze zakorzenienie naszego państwa w strukturach unijnych. Symbolem tego konsensusu jest choćby to, że do UE wstępowaliśmy za rządów polityków o rodowodzie postkomunistycznym, a traktat lizboński podpisywaliśmy, gdy u władzy byli przedstawiciele dawnej opozycji demokratycznej. Rozbujany statek polskiej polityki, mimo ciągłych zawirowań, ostatecznie zmierzał w jednym kierunku.
Zgadzaliśmy się też co do tego, że pieniądze z budżetu UE dla Polski sprzyjały rozwojowi. Ten czas minął. Podczas niedawnego spotkania z wyborcami Jarosław Kaczyński stwierdził, że w ostatnich dekadach pod względem wzrostu PKB nasz kraj ustępuje jedynie Chinom. Szacunki mówią, że fundusze unijne dodawały nam do tego wzrostu 1,5–2 pkt proc. rocznie, o czym prezes PiS już nie wspomina. Korzyści czerpaliśmy i czerpiemy nie tylko z przelewów, lecz także z dostępu do unijnego rynku, możliwości prowadzenia wspólnych negocjacji handlowych czy rosnącej wiarygodności z racji przynależności do klubu bogatych, stabilnych państw zachodnich.
Dziś okazuje się, że – zdaniem obecnej elity władzy – nie potrzebujemy wsparcia finansowego, a sama obecność w UE jest hamulcem rozwoju. Europoseł i członek Solidarnej Polski Patryk Jaki ponad rok temu przekonywał, że członkostwo w Unii przyniosło Polsce straty wysokości 500 mld zł. Na wyliczeniach polityka suchej nitki nie zostawili ekonomiści, choć nie trzeba być ekonomistą, by dostrzec niedorzeczność jego argumentów. Jaki zestawiał ze sobą sumy otrzymane z UE oraz zyski firm zagranicznych „wyprowadzane” z naszego kraju. Czy gdyby Polska nie była członkiem Wspólnoty, międzynarodowe korporacje byłyby zmuszone zarobki ze swoich inwestycji zostawić nad Wisłą? A może w ogóle nie byłoby u nas zagranicznego kapitału? A jeśli tak, to jaki byłby mechanizm rozwoju gospodarczego kraju? Czy Jaki uwzględnił w swoich wyliczeniach miejsca pracy tworzone przez zagraniczne podmioty i korzyści podatkowe dla budżetu państwa płynące z ich działalności? To wszystko nie miało znaczenia – istotne było rzucenie w przestrzeń kilku liczb, nawet jeśli ich zestawienie miało tyle sensu co porównywanie jabłek do obrazów Picassa.
Mimo to politycy Solidarnej Polski, ugrupowania o wpływach politycznych nieproporcjonalnych do poparcia wyborców, nadal powtarzają pogadanki o rzekomych stratach wynikających z przynależności do Unii. Antyunijne tyrady, podchwycone przez polityków partii rządzącej, weszły już do głównego nurtu debaty publicznej. Nie przestaje mnie zadziwiać, że dobrowolne członkostwo w niedoskonałej – jak wszystko, co ludzkie – ale demokratycznej, pokojowej i sprzyjającej rozwojowi organizacji jest porównywane do okupacji sowieckiej czy nazistowskiej, które pochłonęły miliony ofiar. I że dla tych, którzy kreślą podobne analogie, nie niesie to żadnych konsekwencji.
Od kilku tygodni Jarosław Kaczyński objeżdża kraj, by na każdym spotkaniu przedstawiać UE jako narzędzie realizacji polityki Niemiec i budowania hegemonii na kontynencie. Z jego diagnozy wynika, że wszystkie dumne narody europejskie – od Włochów przez Hiszpanów, Francuzów, po Szwedów i Finów – są zbyt głupie, by dostrzec to, co widzi on jeden. Albo zbyt sprzedajne, żeby bronić swojej suwerenności. Podczas jednego ze spotkań Kaczyński powiedział zresztą, że niezdefiniowani „Europejczycy” – w odróżnieniu od niezdefiniowanych „Amerykanów” – okazali się za głupi, by zrozumieć geniusz programu pierwszego rządu Prawa i Sprawiedliwości.
Dzisiejsza retoryka prezesa nasuwa pytanie, jak to możliwe, że jeszcze niespełna rok temu rząd Zjednoczonej Prawicy na billboardach w całym kraju chwalił się pieniędzmi, jakie Polska otrzyma z UE, a premier Mateusz Morawiecki mówił o europejskich funduszach jako nowym „planie Marshalla”. Inflacja jest u nas bez wątpienia wysoka, ale nie na tyle, by w ciągu kilku miesięcy „plan Marshalla” stał się – jak to ujmuje dziś Kaczyński – „marginesem środków przeznaczanych na rozwój”. Nie mam też wątpliwości, że gdyby jutro ogłoszono odblokowanie funduszy, ten „margines środków” znów stałby się w retoryce PiS „kołem zamachowym polskiej gospodarki”.
Retoryka prezesa nasuwa pytanie, jak to możliwe, że jeszcze niespełna rok temu premier Mateusz Morawiecki mówił o europejskich funduszach jako nowym „planie Marshalla”. Inflacja jest u nas bez wątpienia wysoka, ale nie na tyle, by w ciągu kilku miesięcy „plan Marshalla” stał się – jak to ujmuje dziś Kaczyński – „marginesem środków przeznaczanych na rozwój”
Wypowiedzi rządzących od dawna nie odnoszą się bowiem do rzeczywistości, lecz stanowią element kampanii wyborczej toczonej zarówno przeciwko opozycji, jak i – a może przede wszystkim – wewnątrz obozu władzy. Formalnie „Zjednoczoną” Prawicę rozsadzają spory pomiędzy Solidarną Polską a PiS, a także konflikty personalne polityków największego ugrupowania. Nie ma dziś sondaży, które dawałyby formacji Kaczyńskiego szansę na utworzenie większościowego rządu po kolejnych wyborach. I to mimo potężnych narzędzi zaprzęgniętych do nieustannej kampanii: od upartyjnionych mediów, przez instrumentalne traktowanie spółek Skarbu Państwa, po miliardy złotych wydawane na rozmaite, często chybione inwestycje i programy. Władza wymyka się z rąk, a w rezultacie zaostrza się gnębienie politycznych przeciwników i walka o jak najlepsze miejsce do lądowania.
Partiom opozycyjnym regularnie zarzuca się w mediach brak pozytywnej wizji. Niesłusznie, bo już choćby obietnica odblokowania i zainwestowania pieniędzy z Funduszu Odbudowy to pozytywna wizja. Warto też odwrócić pytanie – jaką to pozytywną wizję realizuje partia od siedmiu lat dzierżąca w pełni władzę? W jaki sposób służy Polsce wzajemne podgryzanie się Morawieckiego i Sasina? Co da przeciętnemu obywatelowi wstawienie do rządu kolejnego lojalnego człowieka z kręgu Kaczyńskiego? Co zmieni ustanowienie nowego pełnomocnika w celu rozwiązania nowo powstałego problemu? Jak poprawi się bezpieczeństwo Polski w wyniku tego, że Kaczyński po raz kolejny nazwie Unię „maską Niemiec”, a Zbigniew Ziobro powie o Donaldzie Tusku „kolaborant”?
W czasie poważnego zagrożenia gospodarczego i militarnego racja stanu stała się zakładnikiem kampanii skierowanej do najbardziej radykalnej części elektoratu partii władzy. Temu samemu służą także inne, szkodliwe wypowiedzi najbardziej wpływowej osoby w państwie. Jak choćby regularne kwestionowanie uczciwości procesu wyborczego i sugerowanie, że przegrana PiS będzie niezbitym dowodem fałszerstw. Do czego prowadzi taka retoryka, widać doskonale na przykładzie wydarzeń z 6 stycznia 2021 r. w Waszyngtonie, gdzie uzbrojony tłum wdarł się do Kapitolu, by siłą przerwać procedurę zatwierdzania wyniku wyborów.
W 2016 r. Jarosław Kaczyński mówił, że jest gotów „zaakceptować zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego”, jeżeli taka będzie cena za wdrożenie jego wizji Polski. Szczegółów tej wizji – poza oddaniem więcej władzy w jego ręce – do dziś nie poznaliśmy. Sześć lat po tej słynnej wypowiedzi prezesowi PiS już o żadną wizję o nie chodzi, bo i tak do jej realizacji nie miałby głosów. Chodzi o zachowanie wpływów politycznych po zbliżającej się porażce. Najwyraźniej w imię tej walki gotów jest poświęcić nie tylko miliardy euro z funduszy unijnych, nie tylko rozwój gospodarczy, ale i bezpieczeństwo kraju. ©℗
Autor jest publicystą, doktorem socjologii i doradcą politycznym. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański”
Reklama
Reklama